wtorek, 16 sierpnia 2011

Z wizyta w krolestwie Molly Mellow :)

Gdzies na poczatku mojej blogowej przygody wspominalam, ze moja host mom ma swoj biznes, w ktorym zajmuje sie dekoracja tortow, ciast, babeczek, ciasteczek i innych takich. Juz odpoczatku zachwycalam sie nad jej praca i cudami jakimi wykonuje, a dzisiaj mialam mozliwosc byc w jej sklepie, a raczej pracowni. Tutaj jest jej strona internetowa, na ktorej mozecie zobaczyc m.in. co dokladnie wychodzi spod jej rak.

Dzisiaj natomiast, mialam mozliwosc odwiedzic jej krolestwo i sama pobawic sie troche z masa cukrowa, oraz oczywiscie zrobic kilka zdjec dla was. ;)


Krolestwo to sklada sie z wielu pomieszczen o roznych funkcjach, gdzie kazde z nich jest wypelnione pastelowymi kolorami na scianach, delikatnymi ozdobami, lub przyzdobione pasmem wzoru jak ten:


Ale przede wszystkim, charakteryzuje sie niezwykla prostota, jak np ta sala:


Oto, co miedzy innymi mozna bylo znalezc w srodku (poczawszy od czajnika na scianie i pieknie przydobionych ciasteczek, skonczywszy na urzekajacych akcesoriach na sprzedaz, sprowadzanych z Anglii):


Z raczkami Marty.
Zwierzaczki.
Dzidziusiowe rzeczy.

Jak juz wspomnialam wczesniej, po grzecznym umyciu rak, co widac na zalaczonym obrazku:


Zabralysmy sie do przyzdabiania ciastek kolorowa masa cukrowa, w konsekwencji czego przy uzyskaniu kilku rad, cos takiego:


Udalo mi sie zamienic w cos takiego:


oraz stworzyc cos takiego:


i takiego:


Choc wydaje sie to byc trudne, w istocie jest rzecza niezwykle prosta i przede wszystkim przyjemna! My bylysmy tam tylko na chwile, wiec zrobilam dosc nieskomplikowane rzeczy, zwlaszcza, iz byl to moj pierwszy raz z fondant w reku, ale gdybym tylko siegnela do jednej z miliona szafek z roznymi rzeczami do formowania masy, tworzenia wzorkow i z gotowymi juz ozdobami... nie wyszlabym z tamtad przez dluuuuugi czas!

Ok, mysle, ze w temacie Molly Mellow na dzisiaj to wszystko i mam nadzieje, ze chociaz troche wam sie podobalo. :) Dobrej nocy i do zobaczenia wkrotce! Obiecuje zrobic porzadek z postem, ktory wam zalegam i chyba juz nawet wiem jak to uczynic. Haha. Kisses! :)

niedziela, 14 sierpnia 2011

Poszla Ania do szpitala.. i zobaczyla prom kosmiczny.

Od kilku dni boli mnie strasznie ucho. Doslownie prawie umieram. Biore konskie dawki lekow przeciwbolowych (o dziwo na razie bez skutkow ubocznych), ktore nic mi nie pomagaja, ale razem z po cichu branym antybiotykiem sprawiaja, ze nie moge pic alkoholu. Juz drugi tydzien (gdyz wczesniej mialam inne problemy). Niby zadna tragedia, ale szkoooda, szkoda, gdyz jak np. wczoraj na imprezie, nie moglam pic swoich darmowych drinkow i chupito. A to nawet troche przykre bylo, haha. Jednak poza problemem niemozliwosci picia alkoholu, ktory w istocie problemem zadnym nie jest, istnieje inny - bowiem moj bol ucha stal sie koszmarnie-niemozliwym-do-wytrzymania-bolem-ucha. Nie jestem w stanie przez to jesc, spac, ruszac twarza, cokolwiek. I niestety, juz nie mogac dluzej czekac, wizyta w szpitalu okaza sie koniecznoscia. Moich hostow nie ma obecnie w domu, jeszcze nie wrocili ze swoich wakacji, tak wiec troche nie bardzo wiedzialam co ze soba dokladnie powinnam zrobic, co przedsiewziac. Tzn. akcja "wybierzmy sie do lekarza", lub chocby "jedzmy na pogotowie", bez znajomosci hiszpanskiego i ogolnie orientacji, gdzie w ogole jakis szpital sie znajduje, nie jest taka prosta. Na szczescie wspanialy Fido (rowniez mieszkajacy w Villafranca) poinstruowal mnie dokladnie co i jak mam zrobic, aby dotrzec do Hospital Puerta de Hierro w Majadahondzie i w razie potrzeby, czekal pod telefonem. W miedzy czasie moja ukochana Paulina zgodzila sie, aby pojechac tam ze mna, mimo iz po wczorajszej imprezie spala tylko 3 godziny i byla bardzo zmeczona, za co jestem jej niezwyyyyykle wdzieczna. I jeszcze raz bardzo dziekuje. :) Mialysmy rowniez na tyle szczescia, ze nowa hostka Pauliny okazala sie pelna empatii i wspolczucia wzgledem mojej przymierajacej od bolu osoby i zaoferowala sie, ze pojedzie z nami. W konsekwencji czego, dotarlam autobusem do szpitalu w Majadahonda, gdzie spotkalam Pauline z jej hostka i jednym z dzieci. Poczatkowo nie bardzo wiedzialam, gdzie ow szpital sie dokladnie znajduje, gdyz stalismy pod ogromnym ogromnym budynkiem, przypominajacym superwypasione centrum handlowe, czy cokolwiek innego. Okazalo sie, ze ow, rowniez odwalony w srodku gmach, wcale nie wygladajacy na szpital, okazal sie szpitalem Puerta de Hierro. Chcialam wam wrzucic jakies zdjecia, ale zbyt zaaprobowana swoim bolem, nie zrobilam zadnych, a w internecie nie znalazlam nic oddajacego zupelny wyglad i charakter owego miejsca. Mozecie obejrzec jakies zdjecia w google, jak bardzo chcecie, ale.. no dobra, niech bedzie jedno, ogolne:


Badz co badz, mimo iz czas mi sie dluzyl, bo zdawalam sobie sprawe, ze biedna Paulina siedzi caly czas z dzieckiem w poczekalni, kiedy my bylysmy w innej czesci zalatwiac niezbedne rzeczy, wszystko nie trwalo tak dlugo. Spedzilysmy tam moze z godzine, a i tak zostalysmy przeproszone za czekanie w kolejce do lekarza (ktore trwalo moze polowe calego czasu). Po stworzeniu mojej karty i ogolnym wywiadzie, oznakowano mnie niebieska opaska na rece, ktora umozliwiala mi poruszanie sie w drugiej czesci, dla oczekujacych na badanie. Pani doktor ku mojej radosci, mowila po angielsku, a w dodatku okazala sie bardzo sympatyczna. Moje ucho powiedzialo jej, ze jest bardzo chore i nabawilo sie zapalenia (wg niej, przez plywanie w basenie). Przepisala mi wiec jakis antybiotyk w kroplach i jeszcze silniejsze srodki przeciwbolowe, ktore wyniosly mnie fortune. Ale czego sie nie robi dla zdrowia..? Czy jakos tak.. Nie powiem, zebym sie czula lepiej po pierwszym wzieciu moich drogich kropli i rownie drogich tabletek, ale przynajmniej jest szansa, ze niebawem znow zaczne normalnie funkcjonowac i nie umre z powodu bolu ucha, co dzisiaj zaczelam bardzo powaznie dopuszczac do swojej swiadomosci. :)

W tej chwili chyba juz uciekam do lozka, pointegrowac sie ze swoim bolem. Wiem, ze nadal nie uzupelnilam posta o imprezach i nie napisalam wam o wczorajszej nocy w Madrycie, kora byla obfita w nowo poznane kluby i piekny deszcz przez cala noc, ale kiedys to w koncu zrobie. Dzisiaj juz nie dam rady. Jutrzejszy dzien zamierzamy zaczac z Paulina wczesniej niz zwykle, o w miare normalnej godzinie, aby zrobic kilka rzeczy w Madrycie jeszcze za dnia, tak wiec czas najwyzszy sprobowac isc spac czy przynajmniej przedsiewziac cos na ksztalt tego.

Jak zawsze, przesylam wam gorace buziaki i podziekowania dla moich bohaterow dnia dzisiejszego. :)

piątek, 12 sierpnia 2011

Party, party, party! Za duzo mojito i poznanie gwiazdora meksykanskich telenowel. ;)

Witajcie kochani moi, co to tak wiernie przypominacie mi na wszelkie mozliwe sposoby, ze oczekujecie na nowego posta, oraz Ci, ktorzy w milczeniu odwiedzacie mojego bloga, nabijajac statystyki. :)

W koncu udalo mi sie znalezc dla was czas i podjac (nie pierwsza z reszta) probe wydobycia z siebie tego obiecanego posta, co to mam nadzieje pozwoli mi zaczac pisac bardziej na bierzaco. :)

Jak sie domyslacie, tym razem bedzie o.. imprezowaniu! ;) Ale zanim do tego przejde, chcialabym poprosic, abyscie nie pomysleli sobie, ze moje zycie sklada sie tylko z imprez, picia, itd. co bedzie mozna nieslusznie wyciagnac po przeczytaniu tego, co zaraz napisze. Moj dzien zaczynam o godzinie 9, 10. Zajmuje sie dziecmi do godziny 18 lub nieraz (zwykle) troche dluzej (a praca au pair, z pozoru wydajaca sie niczym szczegolnym, czasami potrafi byc naprawde ciezka i meczaca, pomimo iz dzieci me szczerze kocham). Po tej "osiemnastej", lece do swojego pokoju, biore prysznic, ogarniam sie i lapie autobus do Madrytu. Tak jest praktycznie codziennie. Dzien powszedni w Madrycie spedzam zwykle dosc spokojnie - jakies spacery, spotkania ze znajomymi, zakupy (ostatnio az za duzo), poznawanie nowych ludzi na dziwne przypadkiem odkrywane przeze mnie sposoby (kiedys je ladnie wszystkie wypisze), itd. Jednak prawda jest, ze kazdego dnia cos sie dzieje i nigdy jeszcze nie zdazylo mi sie tutaj nudzic. Weekendy natomiast, zaczynajace sie dla nas au pair juz od piatku w wieczor, zwykle spedzamy na imprezowaniu (i dosc czesto w gronie innych au pair). Bo mimo wszystko, ten sposob spedzania wolnego czasu (noca!) jest nierozlaczna czescia zycia w Madrycie. :)

Po moim przyjezdzie do domu odbylo sie wielkie wypakowywanie, gdyz zabralismy ze soba prawie caly dom, oraz wlasciwie rownie wielki powrot w zycie nocne w Madrycie. :) W sumie niezbyt sie jeszcze zastanawialam co z soba zrobic tego wieczoru/nocy, gdyz troche jeszcze zylam La Manga i myslami o innych rzeczach, ale Ros bardzo zalezalo na tym, abym poszla z nia na jakas impreze, poniewaz miala w ten weekend wyjezdzac na dluzej, a wiec czy chcialam czy nie, wyjscia nie mialam, haha. Na poczatku (jak zwykle) poszlysmy na meeting au pair z calego swiata, aby razem udac sie do parku Templo de Debod na maly botellon. Spedzilysmy tam troche czasu, po czym tradycyjnie, porozdzielalysmy sie na mniejsze grupki ze wzgledu na wizje "co robic dalej". Ja w sumie nie imprezowalam zbytnio (mam na mysli klubowe imprezy), podczas moich pierwszych dwoch tygodni tutaj, wiec zaufalam Ros i poszlam z nia do sprawdzonego miejsca, w ktorym byly z dziewczynami tydzien temu, podczas mojej nieobecnosci. Co prawda zaplacilam za wejscie 10 euro (pierwszy i ostatni raz, jak sie zaraz przekonacie), ale wtedy bylo mi to nawet obojetne, zwlaszcza, ze zapewnila, iz muzyka sie nadaje do tanczenia, a wiec idealnie. I owszem, wcale sie nie zawiodlam. W Moondance, bo tak sie nazywa to miejsce, przetanczylam cala noc, az do godziny 6 nad ranem, kiedy to zamykali, wyganiajac przy tym mase dobrze bawiacych sie ludzi. Impreza byla pefekcyjna. Wytanczylam sie za wszystkie czasy, rowniez na speciajnych podwyzszeniach, na ktore nie raz zostalam zaciagnieta i ktore w niezrozumialy mi sposob, oslawily nas do tego stopnia, iz czasami zdawalam sie na skutkujaca taktyke "przepraszam, ale jestem lesbijka" . Muzyke puszczalo dwoch Dj´i. Z jednym z nich sie zapoznalam, istota przekochana, od tamtego czasu zawsze przechowuje moja torbe, cobym mogla sobie spokojnie potanczyc. A i uwaga! Nie wiem czy bylo to zwiazane ze mna i moim pochodzeniem, ale na takim czyms co wyswietla rozne kolorowe napisy wklepywane przez niego w komputer (serio nie mam pojecia jak to sie nazywa), pojawil sie w jednym momencie napis po Polsku (wsrod samych hiszpanskich): POCALUNKI! Bylo to strasznie slodkie. Pokochalam to miejsce i tego Dj´a. Tego tez piatku poznalam tam  francuza, z ktorym spedzilam reszte nocy i z ktorym spotykalam sie jeszcze intensywnie przez nastepny tydzien. ;)

Odrobina klimatu, ktory czulam tamtej nocy:


Nastepnego dnia, na skutek powrotu do domu o godzinie 8 rano, przetanczenia calej nocy i bycia zmeczona po podrozy, obudzilam sie o 18. Nie moglam uwierzyc. Byl to dla mnie niemaly szok. Troche mialam problem z ogarnieciem sytuacji, na zasadzie "a to jaki dzisiaj jest dzien?", bo caly przespalam, oraz bylo mi troche glupio ze wzgledu na hostow, ale badz co badz - byla niedziela, moj dzien wolny, godzina 18 cos jak zwleklam sie z lozka. Poszlam zjesc sniadanie, costam porobilam, wieczor pozny nadszedl w mgnieniu oka, a Sofia zapytala mnie czemu nigdzie nie ide dzisiaj. Troszke sie zdziwilam, gdyz nie wiedzialam, ze moge i nawet nie przyszlo mi to do glowy. Okazalo sie jednak,ze poniedzialek jest dniem wolnym od pracy i ze ja rowniez moglam sobie zrobic wolne, a wiec zjadlam cos i wsiadlam w ostatni autobus do Madrytu, aby o polnocy spotkac sie z francuzem na Plaza de España i wrocic do domu nad ranem.

- - - - - - - - - - - -  - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -

Post ten zostal napisany pozno w nocy. Mialam ambicje go tez wtedy skonczyc, ale ze ostatnio bardzo na zdrowiu zaniemoglam, musialam przerwac. Jak widzicie nie dobrnelam nawet do mojito i gwiazdora meksykanskich telenowel, juz nie mowiac o wszystkim, co bylo pozniej. Zdalam sobie jednak sprawe, ze wiecej dopisac nie dam rady dzisiaj, a zeby czymkolwiek sie z wami podzielic i nadal nie zwodzic, wrzucam to, co mam. W miare mozliwosci czasowych i zdrowotnych, postaram sie dopisywac w tym samym poscie cala reszte, uzupelniac. Mam nadzieje, ze nie bedziecie musieli dlugo czekac (i w ten weekend zakoncze ten watek). Gorace buziaki! :)

piątek, 5 sierpnia 2011

Come back marnotrwanej au pair i w "paru slowach" o tym co sie dzialo w La Manga, czyli jak poznalam i co robilam z "guys of yesterday".

Oooh, tak mi wstyd! Tak mi strasznie wstyd! Nie wiem czy stwierdzenie, ze jest mi bardzo przykro, iz nie odzywalam sie tyle czasu i oznajmienie, ze rozne rzeczy dzialy sie po drodze, ktore mi to uniemozliwialy, usprawiedliwiaja moje baaardzo dlugie milczenie. Z pewnoscia nie. Zwlaszcza, ze tyle osob stale odwiedzalo mojego bloga... Szczerze powiedziawszy, nigdy nie spodziewalabym sie, ze znajdzie sie tyle osob, ktorym naprawde zalezy na czytaniu moich postow. Kurcze, kazetka, jeszcze Ty mnie tak kopnelas mocno w dupe. Dzieki Ci za to. Koniec, wracam do was!

Hm.. ekhm.. i co dalej napisac po takim wstepie? Pytanie "od czego zaczac?" nurtowuje mnie od kiedy wrocilam z dwutygodniowego pobytu w La Manga, kiedy poszlam w ten sam dzien na impreze, na ktorej duzo sie wydarzylo i kiedy od tamtej pory dzialo sie milion innych rzeczy, sprawiajacych, ze po pierwsze - czasu na kompie w ogole nie spedzalam i po drugie - nie mialam pojecia o czym napisac: O tym co sie dzieje teraz, na swiezo, czy nadrabiac przemilczane dwa tygodnie. Teraz tych tygodni przemilczanych jest znacznie wiecej, a ja wcale mniej zaklopotana nie jestem. 

Ok, jakos sobie to podzielilam w glowie i w tym poscie opowiem wam w kilku zdaniach o La Manga del Mar Menor i wspanialym czasie jaki spedzilam tam z "Guys of yesterday", oraz o rzeczach, ktore z nimi robilam pierwszy raz. Zapewniam, ze nie uda mi sie ogarnac tego w krotkiego posta, wiec jak ktos nadal ma checi czytac moje wypociny, to prosze uzbroic sie w cierpliwosc, haha. 

A wiec.. Zaczne od kilku zdjec (i opisu) malowniczego miasteczka turystycznego, jakim jest La Manga del Mar Menor, gdzie spedzilam dwa tygodni wakacji z moja host family. Slyszalam, ze w zimie nikt tam nie mieszka (czemu wcale sie z reszta nie dziwie), gdyz miasteczko jest strikte turystyczne. To 19-sto kilometrowy polwysep, lezacy niedaleko Murcji (wlasciwie w), otoczony od wewnetrznej strony morzem Mar Menor, a od zewnetrznej Morzem Srodziemnym. Jesli o szerokosc owego polwyspu chodzi, to mozna go przejsc moze w 3 minuty (albo troszke przesadzilam). Jesli ja bym miala dodatkowo opisac La Manga, jej przekroj to wygladalby on tak: morze, plaza, domy, Gran Via (glowna ulica), domy, plaza, morze. Mozna oszalec. W pasmie domow znajduja sie tez czasem jakies bary, restauracje, miejsca bardziej komercyjne, puby, itd. W dodatku mieszkaja tam tylko rodziny z dziecmi, lub ludzie starsi. Choc tez tak calkiem niezupelnie, o czym przekonalam sie jednej nocy, ale o tym za chwile. Teraz zdjecia:

Niebo i palmy nad Mar Menor.
Widok z naszego wielkego balkonu.
Uliczki prowadzace do plaz.
Cudna woda w Meditterranean Sea.
Zachod slonca nad Mar Menor.
Inne wejscia na plaze, ktore mnie zawsze urzekaly cudna architektura domow znajdujacych sie w poblizu.
W drodze do portu.

Kolejne ladne niebo nad Mar Menor. Nieba to akurat te morze ma bardzo udane.  ;)
Palmy, palmy, palmy!
Widoczkow wystarczy, pewnie i tak wrzucilam za duzo. Miejsce samo w sobie niezbyt tetniace zyciem, ale oko cieszy. :)

No i apropo zycia.. Jak Ania poznala "guys of yesterday" i kim oni wlasciwie sa?!
Jednego wieczoru (gdzies na poczatku mojego pobytu), kolo godziny 23, poszlam sie przejsc wzdluz jedynej istniejacej tam ulicy, coby popatrzec, czy znajde jakis innych ludzi, jakies zycie, moze jakis bar/pub otwarty? Spacerowalam, spacerowalam, ale poza dwoma szumiacymi morzami i przejezdzajacymi co raz samochodami, nic innego nie dawalo oznak zycia. Ostatecznie napotkalam jakas grupke dziewczyn i jedna pare zakochanych, ktorych zapytalam o to samo: gdzie mozna tutaj wyjsc wieczorem, aby spotkac jakis mlodych ludzi? Oboje niezbyt pewnie, ale stwierdzili, ze mozna isc do portu. No ok, dobrze. Ide sobie dalej i mysle: Boooze, prosze Cie, choc jeden czlowiek.. Poszlam sobie dalej, juz tylko pospacerowac i chwile pozniej uslyszalam muzyke dochodzaca z plazy. Poszlam w tym kierunku (wlasciwie, to byl ten sam, ktorym podazalam), i zobaczylam na plazy morza Srodziemnego (jak ja nie cierpie Mar Menor!), samochod, z ktorego wydobywala sie jakas dudniaca muzyka i grupe pieciu mlodych ludzi imprezyjacych na plazy z barbeque i alkoholem. W Polsce przypuszczalnie w zyciu bym nie odwazyla sie zblizyc do osob znajdujacych sie w podobnej sytuacji (z obawy o swoje zycie, oczywiscie), ale tutaj wyglada to na tyle inaczej, ze nie mialam problemu, aby podejsc do nich i zapytac o to samo, co poprzednich napotkanych ludzi. W sumie, to byl to rowniez pretekst, aby zaczepic, porozmawiac. Okazalo sie, ze czesc z nich nawet mowi po angielsku! Co jak pewnie wiecie, w Hiszpanii, a szczegolnie Murcji, jest dosyc rzadkie. Porozmawialismy chwilke, podali potencjalne miejsca nadajace sie na wyjscie wieczorem, i kiedy bylam w polowie drogi, jeden z nich zawolal mnie pytajac czy nie mam ochoty zostac z nimi i zjesc cos, napic sie. No pewnie, ze mialam! Ludzie okazali sie tak strasznie sympatyczni i tak bardzo otwarci! To bylo straaasznie mile z ich strony, ze mnie do siebie przygarneli. Stanowili grupe wiekowa pomiedzy 24 - 26 lat, w sklad ktorej wchodzili np: przyszly dentysta, fizjoterapeuta, dwoje ratownikow. :) Ostatecznie posiedzialam z nimi chwilke (nie chcialam naduzywac goscinnosci, a i tak juz bylo pozno) i wymienilam sie numerem z Ismaelem, ktory zaproponowal, ze moge sie z nimi jutro gdzies zabrac. I tak wrocilam do domu, jeszcze nieswiadoma, ze wlasnie spotkalam ludzi, z ktorymi mialam spedzic swoje najlepsze chwile w La Manga.

Sytuacja z "Guys of yesterday" byla na tyle szalona, ze kiedy spotkalam sie z nimi drugi raz (oczywiscie juz w poszerzonym skladzie), w ogole nie wiedzialam gdzie jade, z kim dokladnie, gdzie zamierzaja mnie wlasciwie zabrac. Tak, to bylo troche szalone, dobrze, moze nawet bardzo. I sama nie wiem, czy nazwac to bardziej nieodpowiedzialnym, czy odwaznym. Jednak zaryzykowalam i nie wyobrazam sobie, ze moglabym tego nie zrobic. Powiedzieli mi, ze podjada po mnie i pojedziemy do jakiegos mieszkania znajomych na godzine, posiedziec, pogadac i ze odwioza mnie z powrotem do domu. Na co Ania zostawila namiary na tych ludzi hostom, spakowala sie w dwie sekundy i chwile pozniej wsiadla do samochodu z Ismaelem i Enrique, ktorzy podjechali pod miejsce, w ktorym mieszkalam. Na szczescie okazalo sie, ze zaufanie tym ludziom to byla najlepsza rzecz jaka moglam zrobic. Tego dnia bylismy na jakiejs kolacji u ich znajomych, gdzie czekala na nas reszta ludzi, innego razu zabrali mnie specjalnie na targ hipisowski i na zajebiste lody w Plaza Bohemia. Wszystko oczywiscie odbywalo sie w nocy, co bylo jeszcze dodawalo uroku wszystkim cudownym sytuacjom jakie spedzalismy razem. Jednego razu wracajac noca do domu samochodem, przy puszczonej glosno muzyce, otwartym oknie, rozwianych wlosach i samych pozytywnych myslach, poczulam, ze naprawde zyje. To bylo mega doswiadczenie. :) 

Moj pierwszy skok ze skaly do morzaaaaa!
Kilka dni przed moim wyjazdem dostalam wiadomosc, ze za chwile jada do Cala Reona, jakiegos pieknego miejsca, i pytanie, czy chce sie wybrac z nimi. Oczywiscie, ze chcialam, choc nie mialam pojecia co to wlasciwie jest. Doinformowalam sie tylko, ze jest to plaza na samym poczatku La Manga. Ok, a wiec powinnam ubrac na siebie stroj. A wlasciwiej.. nie zdejmowac go. Jak zawsze, na szybko wszystko zrobilam i wsiadlam do samochodu, tyle, ze ze znow innym kierowca, haha. Jechalismy tam na dwa samochody, na miejscu czekala na nas reszta ludzi. Jednak w trakcie drogi do tego miejsca Ismael powiedzial mi cos o jakims skakaniu ze skaly. A ja "Ze co? Slucham? Przepraszam, ale jakie skaknie ze skaly?" Matko, jak ja sie przerazilam! Juz robilam z nimi wczesniej troche szalonych rzeczy, ale skakanie ze skaly do morza?! Na pewno umre! A jak nie ja to ktos inny! No nie, bez zartow! Tak sobie pomyslalam. Jejku, bylam troche poddnenerwowana bo w sumie nie wiedzialam czego oczekiwac, no ale przeciez to odpowiedzialni ludzie, wiec chyba nic glupiego by nie zrobili, prawdaaaa? Jak przyjechalismy na miejsce zobaczylam skalne gorzyska, po ktorych najpierw sie wspinalismy, aby dolaczyc do reszty czekajacej juz na miejscu. Coz wiecej powiedziec.. bylo wspaniale! Mimo iz sie dosyc balam, bardzo chcialam skoczyc, baaardzo. Wszyscy dawali mi rady, co robic, czego nie robic, zebym sie nie bala, ze tu jest bezpiecznie, ze costam. Choc najwazniejsze chyba dla mnie bylo to, jak Ismael powtarzal, abym nie skakala jak nie jestem pewna. Bylam. Skoczylam. I byla to nieziemska mieszanka emocji, niezwykle silne przezycie. Kiedy jestes juz w wodzie czujesz cos niesamowitego, swojego rodzaju ulge. Oh, eeekstra. Enrique przez caly czas krecil filmy, ktore pozniej dostalam, a wiec mam tez pamiatki. :) Podziele sie z wami jednym zdjeciem, ktore zrobil zaraz po moim skoku:

Ana, Ja, Tomas, Iza, Ismael - Ci co byli akurat w morzu. Wygladamy strasznie, ale pamiatka jest mila.  :)
Co bylo pozniej? Wrocilismy do naszego kilometru 11 (gdyz w okolicy niego mieszkalismy), pojechalismy na zakupy, ja poszlam sie przebrac do Any, w suche ubrania i udalismy sie na plaze, na ktorej tez sie wlasnie poznalismy, aby zrobic barbeque. Siedzielismy tam przez cala noc, jedlismy, rozmawialismy, pilismy, sluchalismy muzyki z samochodu, jeszcze raz pilismy, bylo naprawde milo. Ja sie troche upilam. Jakby mocniej niz tylko tradycyjne troszke, ale nie bylo tak strasznie zle. Kiedy zostalismy juz tylko w trojke z dwoma chlopcami, postanowilismy pojsc poplywac w morzu, tak na koniec. I w ten sposob doswiadczylam kolejnej cudnej rzeczy, jaka jest kapiel w bieliznie w ciepla noc, w Morzu Srodziemnym. Aaaah! Trzeba abym mowila, ze bylo cudownie? 

To strasznie strasznie trudne opisac to wszystko co sie wydarzylo podczas tak dlugiego czasu, co moja chora glowka wymyslala czasami, jakie rzeczy wyprawialam, ile innych milych (ale tez i nie, lecz tu nie o tym) rzeczy mi sie zdazylo. Powiem jednak, bo wiem, ze niektorzy bardzo ciekawi byli tej kwestii, ze oczywiscie nie obylo sie bez goracego romansu, ale niestety szczegolow zdradzic nie moge. Hahaha.:) 

Zdradze wam jednak, ze w kolejnych postach dowiecie sie, iz na tym jednym sie nie skonczylo, gdyz Madryt jest pelen pieknych mlodych mezczyzn. A nawet, ze od tego momentu na prawde zaczelo sie dziac. :)

Jesli jednak jeszcze o La Manga chodzi, a wlasciwiej o "Guys of yesterday", bo to na nich chcialabym sie skupic mowiac o swoim wyjezdzie tam, w ostatnia ma noc wybralam sie z Tomasem i Angelem do swietnego irlandzkiego pubu, gdzie uczyli mnie grac w bilard i pozwolili milo spedzic ostatnie godziny przed powrotem do Madrytu. Udalismy sie tam dosc pozno, gdyz dopiero po ich pracy - sa oni barmanami w Cafeteria Victoria, ktora zdecydowanie, zwlaszcza ze wzgledu na obsluge polecam, jakbyscie przypadkiem wpadli w tamte strony. :) Ale wlasnie, to w tym wszystkim jest takie swietne, ze oni wszyscy naprawde mieszkaja w przeroznych stronach Hiszpanii, ale co roku od wielu lat przyjezdzaja na wakacje do La Manga, i czesc pracuje jako barmani, czesc jako ratownicy, czy ktokolwiek inny. Czy to nie brzmi fantastycznie?

Oczywiscie dostalam zaproszenie na przybycie tam w innym czasie, moze w nastepne wakacje, ale kto wie, gdzie ja bede za rok o tej porze? Moze uda mi sie tam wrocic, do tych wszystkich miejsc o ktorych chcialam wam opowiedziec, wrzucic zdjecia, ale nie zrobilam, bo post by sie zrobil zdecydowanie za dlugi, haha.  Bardzo mi w sumie szkoda, ale chyba czas konczyc. Na razie tyle, jesli chodzi o tamten czas. Kiedy dostane zdjecia od hostki, to zobaczycie mnie doslownie cala w leczniczym blocie, jakiego zazywalismy pewnego razu w dosc ekstremalnych warunkach posrod polmetrowych meduz, o czym mam nadzieje, uda mi sie jeszcze opowiedziec.

A wiec.. ostatecznie konczac.. Jak bardzo nie chcialam jechac do La Manga, tak prawie rownie bardzo nie chcialam wracac do Madrytu. Co jest dosc naturalne, oczywiscie. Teraz jednak, czuje jakby ten czas byl czyms na ksztalt wspomnienia-snu, i bardzo mi sie smutno robi jak sobie pomysle, ze niektore wspomnienia uleca, a tamte chwile juz nie wroca. Ale znow jestem w Madrycie, w moim ukochanym miejscu ever, w mojej (obecnie) codziennosci. W Madrycie zawsze cos sie dzieje, Madryt zawsze zyje, a ja kiedy moge zyje razem z nim. I postaram sie teraz na dniach (zapowiadaja sie odrobine spokojniejsze) opowiedziec wam, co sie u mnie dzieje, dzialo w ostatnim czasie. A przynajmniej opowiedziec o czesci z tych wydarzen, najszczegolniejszych (czyli kazdych, haha), wraz ze zdjeciami. Tymczasem.. gratuluje tym co dotrwali do konca i jednoczesnie dziekuje tym co nadal ze mna tutaj sa. Przesylam wielkie buziaki i zostawiam wam najbardziej pozytywna piosenke tego lata, ktora bardzo kojarzy mi sie z czasem spedzonym z "guys of yesterday", a kiedy rozbrzmiewa w Madryckich klubach, jestem sklonna (i to robie :p) tanczyc do niej chocby na stole, haha. Dobranoc i ejoy!


(Link do tego wideo, dostepnego w Polsce. Ja mam problem z otwarciem go z Hiszpanii, ale podobno to to samo :P --> http://www.youtube.com/watch?v=GnBYdUXi3Eg

PS. W nastepnym poscie na pewno opowiem o tym, jak w zeszla sobote spedzilysmy razem z Paulina noc uraczajac sie zbyt duza iloscia mojito, w towarzystwie sympatycznych barmanow i (jak sie okazalo) gwiazdora meksykanskich telenoweli. ;)