sobota, 9 lipca 2011

Kolacja u Kolumbijczyka, party u francuzow i goscinnosc Marcela ;)

Sadzilam, ze juz nie zdarze nic napisac, ale pozwole sobie na ostatnie kilka slow, haha. W sumie mamy jeszcze chwilke do wyjazdu nad nasze cudne plaze, ktorych wizja mnie do siebie coraz to bardziej przyciaga (a to dobrze). ;) Jesli o przygotowania do wakacji chodzi.. zabralam zdecydowanie za duzo rzeczy. Wlasciwie zabralam wszystko i troche wiecej. A z racji, ze nie bede miala stalego dostepu do internetu, zabralam tez z milion ksiazek (do czytania i do nauki jezykow), z ktorych mam nadzieje, bede korzystac. :) Jak bedzie na miejscu, oczywiscie postaram sie napisac i pokazac tak predko jak to mozliwe. :)

Wierzycie, ze jestem w Madrycie juz dwa tygodnie? Ten czas bardzo szybko zlecial, ale na szczescie przede mna jeszcze duuuuzo dni w tym miejscu! Nie wyobrazam sobie wracac stad po dwoch tygodniach na przyklad. Czlowiek sie ledwo zaklimatyzuje, pozna miasto, ludzi, zaprzyjazni sie z krajem i musi odjezdzac. To drastyczne nawet, bym rzekla. Tym bardziej ciesze sie, ze moj pobyt tutaj dopiero sie zaczal, a do wrzesnia jeszcze baaardzo daleko!

Jesli o wczoraj chodzi.. Ostatecznie obylo sie bez clubbingu, i nawet sie ciesze z tego powodu. Na tourne po clubach wybierzemy sie kolejnym razem. :) Wczorajszy wieczor spedzilysmy z Paulina w gronie baaardzo roznych, ciekawych ludzi. Poczatkowo wybralysmy sie do parku, za Plaza de España, ktory nie mam pojecia jak sie nazywa (kiedys pojdziemy tam na dluzej bo jest naprawde piekny!), aby posiedziec, pogadac o wszystkim i ogolnie odpoczac. Kiedy zglodnialysmy, Paulina napisala smsa do swojego kolegi, ktory mieszka teraz w Madrycie, z prosba o konkretny adres jednego baru, ale dostalysmy propozycje dolaczenia do nich, na kolacje w Chueca. Oczywiscie nie zastanawialysmy sie zbyt dlugo co wybrac. :) I tak ogolnie mowiac, w Chueca spotkalysmy sie z Marcelem (Niemcem, mowiacym w czterech jezykach), ktory zaprowadzil nas do mieszkania swojego przyjaciela Kolumbijczyka (gdzie byla rowniez jedna Wloszka, haha :p). Isidro zrobil dla nas pyszna kolacje i uraczyl winem. Bylo baaardzo sympatycznie! Rozmawialismy po angielsku i hiszpansku i ogolnie bylo wesolo. :) Po jakims dluzszym czasie, jak zdecydowalysmy sie z Paulina ze nie wracamy zbyt wczesnie do domu, opuscilismy mieszkanie Isidro, aby udac sie do jakiegos innego, przy Sol, oczywiscie razem z naszymi nowymi znajomymi. Myslalysmy, ze bedzie puste, a my po prostu zmieniamy lokalizacje, ale okazalo sie, ze w srodku bylo pelno ludzi, ktorzy imprezowali juz od jakiegos czasu. Praktycznie wszyscy byli francuzami, a dodatkowo jakimi! Ah! Moznaby sie zakochac. Powaznie, tak atrakcyjnych i co najwazniejsze - wysokich ludzi, nie spotyka sie tutaj na co dzien. Haha. Kiedy jeden z nich dowiedzial sie, ze jestesmy Polkami, zaczal do nas mowic po polsku! Bylysmy w szoku. To bylo niesamowite slyszec jezyk polski z ust obcokrajowca - francuza, na obcej ziemi. :)
Na samym koncu, kiedy francuzi udali sie do jakiegos klubu oddalonego daleko od Sol, my wybralysmy sie do mieszkania Marcela, aby tam spedzic reszte czasu, przed przyjazem naszych autobusow. Noc byla bardzo przyjemna i ciesze sie, ze spedzilysmy ja tak, a nie inaczej, w gronie tych, a nie innych ludzi. :)

Do domu wrocilam o 5:40, wiec nawet zdazylam troche pospac. Za chwile wyjezdzamy, wiec pisze na ostatnia chwile. I nie wiem co przyniosa przyszle 2 tygodnie, ale mimo wielkich checi pozostania w Madrycie, nawet sie ciesze na ten wyjazd. Na pewno bedzie milo i moze bede miala troche wiecej czasu, aby zajac sie soba i swoimi jezykami, oraz morzem! Haha. :) 

Obiecuje odezwac sie tak predko jak to mozliwe, a tymczasem.. przesylam gorace buziaki z pieknej Hiszpanii!

piątek, 8 lipca 2011

Wycieczka do Madrytu z host dzieckiem; uratowana z opresji; kompletne zakrecenie i "cudowna" nowina..

Jak wam cos powiem to nie uwierzycie, sama nie wiem co o tym myslec: zloscic sie czy smiac, acz obecnie przychodzi mi i jedno i drugie. Ale moze tak: ogolnie i po kolei. O wczorajszym dniu chcialam wam troche opowiedziec, ale na wiesc tego co zaraz uslyszycie, stwierdzam, ze skroce fakty do minimum. A wiec.. 

Jestem troche zmeczona, a nawet powiedzialabym bardzo. Wczoraj, przypuszczalnie na skutek zbyt malej ilosci snu i zbyt duzej dawki slonca, podzialo sie cos niedobrego z moim organizmem i odwalal jakies dziwne rzeczy. Bylam na sporym haju, do tego stopnia, ze zasnelam na tarasie, kiedy w domu zrobila sie cisza, mialam wrazenie, ze umieram na goraczke i jak tylko sie przeczolgalam z tarasu do pokoju - poszlam spac. Wstalam o 22 i szukalam dziecka bo myslalam, ze zaginelo (w istocie, nigdzie jej nie moglam znalezc, zniknela), a okazalo sie, ze jest w pokoju z Lidia.. Wiec sami widzicie, slonce mi w koncu zaszkodzilo. 

Rankiem jednak (kiedy to pracowac trza), zabralam Marte do Madrytu (aby zrobic cos innego, ciekawego), bo bardzo chciala przejechac sie autobusem. Z tego co wiem, dziecie to nigdy nie bylo w Madrycie, jedynie gdzies po cos, ale nie na tej zasadzie co ja ja zabralam. Mimo obaw hostow byla bardzo grzeczna, nie zgubila sie w pierwszym tlumie i sie sluchala. Pospacerowalysmy troche, kupilysmy kilka drobiazgow, porobilysmy zdjecia, pobawilysmy sie w parku, pojezdzilysmy metrem i wrocilysmy do domu. A to nasze zdjecia:

Moja mala zlosnica na dachu budynku metra:


Together:

W razie czego, ona sama sie tak scisnela, haha.
Slodka jest, prawda? To trzeba jej przyznac, ale jednoczesnie jest kochana zlosnica i mistrzynia w rzadzeniu innymi. Ale jakos sobie dajemy rade razem. Czasem ciezko, ale ostatnio jest coraz lepiej. :)

Tyle jesli chodzi o wczoraj.

Dzisiaj natomiast.. Marta troche pozniej wstala, wiec zajelam sie rano Jaime, coby Lidia mogla poprasowac. I nie mam pojecia czemu, ale przy mnie to jest zupelnie inne, spokojne, grzeczne dziecko. Lidia go bardzo rozpiescila i na duzo sobie przy niej pozwala, pewnie dlatego. Z Marta spedzilysmy nawet tworczy dzien, stwarzajac swoja gre planszowa, grajac w nia i malujac motyle na duzych kartkach papieru. Do Madrytu pojechalam niestety dopiero po 20, bo kilka rzeczy musialam zrobic w domu, a konczac prace o 18 na prawde czasu brak. W Moncloa na milym spacerku spotkalam sie z Patrycja (Perejil), ktora na kilka dni jest w Madrycie. ;) To zdjecie, ktore Patrycja zrobila mi siedzacej przy fontannie. Jest dziwne, ale ciekawe. :)


No i hit wieczora: Ania nie bylaby Ania, gdyby nie miala jakis nocnych przygod.. A wiec idzie sobie Ania ulica Princesa, spokojnie, rozgladajac sie wokol siebie, czasem gdzies po drodze wpadajac. Wraca sobie do Moncloa piechota, przeciez ma tyyyle autobusow w nocy i jeszcze duzo czasu! Zachodzi do Arguelles (ostatnie metro przed Moncloa) i mysli sobie: "Moze zerkne na swoje cudowne karteczki z rozkladem jazdy, coby wiedziec na jaki autobus pojsc". Otwiera, patrzy, widzi: 23:50. "Cudownie, w sam raz zdaze dojsc". Idzie sobie dalej, znow mysli, zatrzymuje sie i sobie uswiadamia: "O kurwa! Ale dzisiaj nie jest weekend!". Tak Ania zostala bez autobusu powrotnego do domu. Ostatni odjechal o 23:30, a nastepny byl o 7 rano..

Kiedy doszlam do Moncloa, jeszcze z nadzieja glupca i wzrokiem szalenca zapytalam jakis ludzi czy nie jedzie dzisiaj zaden autobus do Villafranca. Na tablicy pisalo, ze jedzie, ale rano. O kurwa! Co zrobic?! Nic juz nie jedzie! Zaden autobus, nic, zero! Cala sie trzese i pisze pelnego blagania o litosc smsa do Oscara. Sms poszedl, ale nie ma odpowiedzi. Dzwonie wiec, proszac, aby odebral smsa, mowi, ze oddzwoni. W tym czasie pisze pelnego ekspresji smsa do Pauliny mowiac co sie stalo. Host dzwoni, mowi, ze juz po mnie jedzie, abym sie nie martwila. Ok, uf. Pisze dlugiego smsa do Pauliny. Ide do ubikacji. Wychodze i przez przypadek otwieram drzwi dla personelu (prowadzace nie wiem gdzie), przez ktore chce wyjsc. Panowie sie na mnie patrza zaciekawieni co wyprawiam. "Ups, sorry".

Oscar przyjechal po mnie chyba 20 minut po telefonie. Mowi, ze mial przeczucie, ze to sie w koncu stanie, a dzis nawet chcial mi wyslac smsa, abym pamietala, ze ostatni autobus jest o 23:30. No trudno, stalo sie, zdruzgotana swoim roztrzepaniem (dzisiaj szczegolnie wzmozonym, gdyz jeszcze nie doszlam do siebie calkiem, nadal czuje sie dziwnie), rozbawiona sytuacja i zawstydzona dobrocia i wyrozumialoscia swoich hostow, siedze sobie obok i staram sie ukryc wylatujace ze mnie emocje. Nagle Oscar oznajmia, ze dostal ode mnie jeszcze smsa, po naszej rozmowie, ale po polsku. W glowie kolejne "o kurwa!". Jak mozna byc takim idiota?! Otrzymal smsa wyslanego do Pauliny. Ja nie moge. Sluchajcie.. to bylo jakies kompletne zakrecenie!

Zeby tego bylo malo.. podjezdzajac pod nasz dom, Oscar mowi, ze ma dla mnie zle wiesci. Pyta czy chce wiedziec. Odpowiadam, ze nie, ale skoro uratowal mi zycie, to chyba moge posluchac. Mowi, ze w La Manga nie bedzie internetu. Haha. Sluchajcie, nie wiem jak wy, ale ja wlasnie zaczelam sobie zdawac sprawe co to znaczy. Wtedy przez chyba kolejne 10 minut zartowalismy sobie z tego, a pozniej zaczelismy rozmawiac powaznie, ale fakty wygladaja tak, ze:
W sobote jade z moja host family do La Manga del Mar Menor, miejsca, w ktorym beda mnie otaczac z dwoch stron plaze: Morza Srodziemnego i Mar Menor. Bedziemy tam dwa tygodnie. Dwa. Tygodnie. Nie dni. A ja nie bede tam miala przez ten caly czas internetu! Dwa tygodnie! Rozumiecie to?! Dowiedzialam sie tez, ze wlasciwie to chcial mi to powiedziec w drodze do La Manga, ale pomyslal, ze lepiej bedzie jak zrobi to wczesniej. Doprawdy, jaki on wspanialomyslny! Najpierw ratuje mi zycie, a potem uswiadamia, ze przez dwa tygodnie bede odcieta od swiata (a takze i mojego bloga, a wiec i was). Malo tego, uwaza to i moja reakcje za calkiem zabawna. Haha! Sluchajcie, ja sie smieje teraz (troche dramatycznie ale smieje), ale nie mam pojecia jak to bedzie wygladac. Nie wyobrazam sobie dwoch tygodni bez internetu, bez pisania notatek. Zupelnie! Jakas nadzieja jest w fakcie, ze sa tam gdzies jakies kafejki. Oddalone o miliardy kilometrow ale sa. Dodatkowo.. zawsze sie mozna pousmiechac i poprosic kogos o pozyczenie laptopa.. Hm.. moze jednak nie wyglada to tak zle? Haha. Dobra, nie oszukujmy sie, wyglada to beznadziejnie. Ale obiecuje, ze nie zostawie bloga na dwa tygodnie. Za nic w swiecie! I mam nadzieje, ze i wy mnie nie opuscicie na zawsze, nawet jesli pojawi sie jakas przerwa w pisaniu.

Jutro idziemy z Paulina poimprezowac na cala noc, mozliwe, ze w towarzystwie innych au pair i tutejszych mlodych ludzi. Szczegolow jednak jeszcze nie znam. Plan jednak jest taki, aby troche odpoczac po dosc trudnym tygodniu i pobawic sie jeszcze przed moim wyjazdem, co tez na pewno zrobimy. Nim jednak zawitam na goracej plazy, na ktora niezbyt z reszta chetnie jade, dam wam znac co wiecej wiem na temat internetu i pisania postow, oraz zdam relacje z imprezy. :)

Tymczasem uciekam, bo juz padam na twarz i inne czesci ciala, a jutro trzeba jakos wstac i zajac czyms moje host dzieciaczki. Wielkie buziaki z (jeszcze) Madrytu! I do zobaczenia jutro! :))

PS: Post byl wrzucony juz w nocy, ale zainstnialy jakies problemy i wrzucam go dopiero teraz, drugi raz, juz ostatecznie. Buziaki! :)

środa, 6 lipca 2011

Pierwsze problemy, urzekajacy muzycy z metra (film) i kawalek parku Retiro :)

Drogie au pair! Jak cos sie dzieje nie tak, zle sie z czyms czujecie, macie problemy z dzieckiem, macie jakies watpliwosci co do czegokolwiek - pogadajcie z hostami! Brzmi jak jakas absurdalna rada na szczesliwe zycie, lek cud, ale uwierzcie, dla nas au pair - jest to jedyne wyjscie na czucie sie dobrze w host rodzinie. 

Skad ten apel? Otoz, wczoraj nie bylo u mnie zbyt dobrze psychicznie, jesli o sprawy operskie chodzi, mimo, iz spedzilysmy nawet sympatycznie dzien. Na poczatku bylo ciezko, ale pozniej zajelysmy sie robieniem pudelek z origami, wyszlysmy na spacer po okolicy z Jaime w wozku (polowe spedzilysmy na przystanku, bo oboje bardzo chcieli tam posiedziec), zrobilysmy salatke owocowa i costam costam. Ale jednak naszla mnie masa niepozytywnych mysli. Mialam problem z kilkoma sprawami,w sumie chcialam o tym wszystkim napisac, ale nie bede sie teraz rozwlekac, bo duuuzo tego bylo, a was to pewnie niezbyt interesuje. Niby nic powaznego sie nie dzialo, ale mialam swoje doly i jakies male problemy, ktore sie nazbieraly. I jak hostka przyszla poszlam do niej i zaczelam gadac o tym, ze niezbyt dobrze sie czuje, z czym, dlaczego, itd. I uwierzcie, ta jedna rozmowa rozwiazala wszystkie moje problemy (choc nadal musze sie uzbroic w cierpliwosc do Marty, bo te biedne dziecko stale jest katowane mowieniem po angielsku, a niewiele rozumie, choc z kazdym dniem duzo wiecej). Wydaje mi sie, ze kazda z nas na poczatku przechodzi jakis maly kryzys, watpli w cos, martwi sie, itd. Ale jedyna rzecza, aby cos z tym zrobic, albo dowiedziec sie, ze jest to zupelnie niesluszne, to porozmawianie z hostami. I mowie to z reka na sercu! :)

A teraz wracajac juz do faktow z zycia w Madrycie..
O dzisiejszym dniu nie bede pisac za duzo. Dzialo sie tyle, ze byl nietypowy, gdyz po 10 wyjechalysmy z domu z Sofia i Marta. Podrzucily mnie do duzego centrum handlowego w Alcorcón, gdzie zostalam az do 16, a one pojechaly do sklepu hostki, aby zrobic tort na urodzinowe przyjecie kolezanki, na ktore mialysmy pojechac pozniej. Coz, w centrum handlowym wydalam mase pieniedzy. Az boje sie pojsc do pokoju i spojrzec na rachunki, bo wystarczy, ze widze ilosc kupionych rzeczy i ilosc pieniedzy pozostalych w portfelu i mam wyrzuty sumienia, haha. Ale w sumie.. kupilam to, co mi bylo potrzebne! Albo to, co akurat bardzo zapragnelam... np. niebotyczne szpilki, ktore mam nadzieje, niedlugo znow zaloze. :)
Po zakupach i zrobieniu tortu, wrocilysmy do domu, na szybko przebralysmy Jaime i pojechalysmy na urodziny dziewczynki o imieniu Makarena. Haha. Przyjecie, jak to przyjecie.. duzo dzieci, straszny halas, nawet znosne jedzenie, a poza tym nuda. Sofia (hostka) chciala sie urwac z niego juz po godzinie (jest bardzo towarzystka moim zdaniem, ale nie lubi przebywac w otoczeniu "strange people", jak to powiedziala), ale namowilam ja, aby zostac przynajmniej do czasu, az przyniosa (jej) tort. Ja mialam sie tyle dobrze, ze moglam sie usmiechac, czasem zamienic kilka zdan po angielsku, i latac sobie za Jaime, ktory byl niewiarygodnie rozkoszny dzisiaj. Tak predko jak tylko wypadalo, zmylysmy sie z przyjecia (Marta zostala, odwiezli ja sasiedzi) i wrocilysmy do domu. Ogolnie bylo nawet milo. :)

Jesli zas chodzi o wczoraj, czyli poniedzialek: Wlasciwie jak co dzien, wybralam sie do cetrum, razem z Paulina, acz naszym celem bylo zakupienie dla niej biletu miesiecznego, ktory niestety kosztuje fortune. Dziewcze zdolne poradzilo sobie samo zanim przyjechalam, wiec od wczoraj zaczelysmy wozic swoje tylki w metrze i tylko czekajcie jak w boczki nam to pojdzie, haha. :) 

Od razu chce wam pokazac cudnych mezczyzn, ktorych spotkalysmy w metrze. Nie dosc, ze swietnie grali, to jeszcze bila od nich tak pozytywna energia! Oto ich foto:


A to filmik, ktory nagralam. Trwa niecala minute, ale warto zobaczyc do konca, serio serio. Zaskoczyli mnie bardzo milo. :) 


W metrze rzeczywiscie spedzilysmy wczoraj duuuzo czasu, a to dlatego, ze niestety mialysmy malo czasu na zwiedzanie i spacerowanie. Bylysmy wiec w kilku miejscach po troche, aby do nich pozniej wrocic na dluzej.  I tak bylysmy wczoraj w Chueca - dzielnicy gejowskiej, gdzie pokrecilysmy sie troche i kupilysmy u Chinczykow (jak znajdziecie tu jakis spozywczak to prowadza go wlasnie chinczycy) Pringles i wode, jak to Paulina nazwala, "o smaku odswiezacza powietrza". Moim zdaniem i tak byla lepsza niz woda z kranu w Moncloa, haha. Tak, pozdrawiam Pauline. ;) Potem pomyslalysmy, ze pojdziemy do slynnego parku Retiro, ale cos nam sie drogi pomieszaly, a czas gonil, wiec wsiadlysmy w metro (wygodnisie) i pojechalysmy. Jesli o Retiro chodzi, to rzeczywiscie robi wrazenie. Jest bardzo ladny i chcialoby sie tam zostac na dluzej. My zaszlysmy ledwo kilka krokow i musialysmy wracac. W ktorys dzien wybierzemy sie tam na duuuzo godzin. A tymczasem, doslownie kilka zdjec z parku:

Jako pierwsza - sweet focia. ;)
Piekna fontanna, ktora nie wiem jakim sposobem na sekunde byla pusta, akurat, abym zrobila zdjecie. :)

Paulinka. :) Wierze, ze sie nie pogniewasz!
Niestety zdjec nie porobilam duzo, ale kiedys specjalnie po to tam wrocimy, bo miejsce jest bardzo przyjazne i bardzo piekne. :)

Wracalysmy szybko, bo trzeba bylo zdazyc na ostatni autobus Pauliny, chcialysmy wczesniej jednak cos zjesc, wiec zadzwonilam do Asi, aby podala nam jakis namiar. Ok, metro -  Arguelles. Bar/restauracja - Casa Paco (slynaca z najlepszych tortilli w Madrycie). Dotarlysmy na miejsce, ale ku naszemu smutkowi, Casa Paco bylo zamkniete. Chyba mieli remont.. Coz wiec zrobic? Uliczka i bary na niej sie znajdujace raczej nie zachecaly do szalonych wojazy i eksperymentowania, zwlaszcza kiedy czasu brak, wiec ostatecznie (obiecalysmy sobie, ze juz ostatni raz), wyladowalysmy w Burger Kingu. Haha. Pod koniec naszego, jak zawsze, uroczego spotkania, zatrzymalysmy sie na dachu budynku metra Moncloa, bo widok tam byl nieziemski! Ciezko bylo naszymi aparatami uchwycic to co znajdywalo sie przed nami, ale niebo bylo piekne:



Chcialabym tylko dodac, ze nasza wyprawa do Madrytu w poniedzialek byla doscy krotka (stad tak ogolnikowo o wszystkim), gdyz do Moncloa dotarlam dopiero po 19, a i z powrotem musialysmy byc tam o 22. Jednak bardzo sie ciesze, ze nie siedzimy na tylku, a naturalnie ciagnie nas do odkrywania nowych miejsc, rzeczy. A ja dodatkowo bardzo lubie spacerowac tymi ulicami, patrzec na mijanych tu ludzi. Po prostu lubie tu zyc. :) Zyc tym Madrytem. :)

niedziela, 3 lipca 2011

Gay Parade in Madrid & other

Obudzilam sie dzisiaj o 13:30. Sama w to nie wierze. Chyba nigdy to mi sie nie zdarzylo, haha, ale widocznie musialam odespac piatkowe i sobotnie szalenstwa. :) Kiedy wyszlam z pokoju o 14, dzieci i hostka szykowaly sie do jedzenia lunchu. Ja sobie zrobilam na sniadanie tosty z ich takim.. jakby musem pomidorowym. Pyszna rzecz, zaprawde! Do tej pory niewiele zrobilam, ale ten dzien, wlasnie na to zamierzalam przeznaczyc, na wyspanie sie, odpoczecie, spedzenie troche czasu w domu, bo wlasciwie.. jak wyszlam w piatek po poludniu tak wrocilam wczoraj o pierwszej, tzn dzisiaj, choc w istoscie bylam w trakcie w domu, ale tylko przez chwile i tylko cialem. 

To kawalek mojej sukienki, ktora kupilam na ostatnich zakupach, a juz ja zuwielbilam. :)
Okolo godziny 15 wyszlam na autobus. Nie bylo ich o tej porze zbyt wiele, ze wzgledu na czas siesty, ale jakis udalo mi sie zlapac. Wlasciwie doslownie mowiac - zlapac. I wiecie co, to jest tutaj swietne. Jesli jestes na drodze, ktora autobus ma jechac i mu pomachasz, to on sie zatrzyma i Cie wezmie do srodka. Ci kierowcy autobusow sa naprawde sympatyczni i jak sie ladnie poprosi, to sa w stanie podjechac (np odwozac do domu) tak, aby bylo Ci najbardziej na reke. To tak, jesli o moje doswiadczenie chodzi. :)

Do Ani, na Sol, dotarlam metrem, z ktorym nie wiem czemu ale mialam jakies problemy. Zamkneli jedno przejscie i cos sie pogubilam. Ale byl to na szczescie pierwszy i ostatni raz. Metro juz ogarnelam. :) Na szybko kupilam sobie jeszcze lunch, bo przed wyjsciem zapomnialam zjesc czegokolwiek, a ze mialam ochote na cos mokrego i zimnego, to moj lunch wygladal tak, hahaha:

Pierwszy raz tak niezbyt zdrowo, haha.
Z Ania mialysmy pewne plany, ale ostatecznie wyszlo inaczej, i do Museo del Prado, do ktorego chcialysmy isc jednak nie poszlysmy, mimo iz bylysmy wlasciwie pod. Mialybysmy za malo czasu, aby spokojnie poogladac El Greco, Velazqueza, Goye, Picassa i innych, i wrocic na parade, ktora jest raz w roku i ktora koniecznie chcialysmy zobaczyc. :) Ale do muzeum jeszcze wrocimy! :)

Kolega Velazquez na tle muzeum.
Poszlysmy spory kawalek pieszo, wsiadlysmy w metro i dolaczylysmy do Pauliny i innych au pair, z ktorymi spedzilysmy kilka nastepnych godzin na paradzie. Ktos zrobil nam wspolne zdjecie, wiec pokazuje je wam tutaj. Od lewej: Anna (Irlandka), Paulina, Meg (Angielka), Tracey (Irlandka), Ja, Ania i Ren (Slowaczka):

Polecam kliknac w nie, aby cokolwiek zobaczyc. ,)
Po kilku godzinach parady zmylysmy sie z Paulina do Oysho, gdzie bylo troche ciszej. Nabylam tam dla siebie jedna rzecz, a pozniej przecisnelysmy sie (chyba lepiej wyrazajacego sytuacje slowa nie ma - zaraz wyjasnie czemu) do Metra na Moncloa, gdzie przypadkiem zasiedzialysmy sie w Burger Kingu i przegapilysmy ostatni autobus Pauliny, haha. My to mamy do tego szczescie! Wrocilysmy nadal zyjaca parada ulica Princesa na Plaza de España, aby Paulina mogla zlapac metro, a chwile pozniej i ja wrocilam do domu. I znow bylo dobrze po 1.. W domu natomiast byla masa ludzi, bo hosci wydawali jakies przyjecie, tak wiec sila rzeczy poszlam spac po 3. :)

A teraz O PARADZIE:

Nie chce jakos specjalnie wyrazac swojego zdania na ten temat, tj. rozwlekac swoich wypowiedzi pod katem za i przeciw homoseksualistom, a juz tym bardziej ich paradom. Nie jestem jednak osoba jakos specjalnie walczaca przeciwko nim, ale tez nie za nimi. O paradach nie mialam nigdy zbyt dobrego zdania. Nie wiem, co sie dokladnie dzialo na tego typu imprezach w Polsce, ale slyszalam (i domyslam sie znajac polska mentalnosc), ze bardzo duzo niezbyt sympatycznych rzeczy.. 

Powiem wam jednak, ze tutejsza gay parada byla bardzo pozytywnym wydarzeniem. Powaznie! I ku slusznej uwadze Pauliny, nie bylo tutaj agresji, nienawisci, demonstrujacych przeciwnikow, jakis specjalnych oznak wandalizmu na znak prostestu, czy czegokolwiek negatywnego. Jedyne, co moznaby odebrac dwuznacznie, to stale lejaca sie woda z okien, hahaha. Moze to byc wyrazenie niezadowolenia, ale.. Ci ludzie, co lali wode, rowniez sie bawili! A z tego co zauwazylam, nikomu na dole to jakos strasznie nie przeszkadzalo. Haha. :)

Ta parada, wygladala troche inaczej niz przypuszczalam. Myslalam, ze przejda sobie ulica, moze dwoma, costam sie podzieje i tyle. Ale gdzie tam! Ludzi bylo miiiliony! Tloczyli sie od Sol, przez Callao, i centum calej impezy - Plaza de España, az do hm.. Arguelles. Za nic nie przypuszczalabym, ze ludzi bedzie az tyle i ze beda sie tak integrowac. Ludzie przygladali sie paradzie, robili sobie zdjecia z dziwnie poprzebieranymi homoseksualistami, haha, spotykali ze znajomimi i bylo bardzo pozytywnie, choc tez baaaardzo glosno i goraco! Oczywiscie, byla to kolejna okazja do tego aby sie wspolnie napic i dobrze pobawic przy rozbrzmiewajacej wszedzie muzyce. Nas dosc szybko wykonczyl ten straszny tlok, ale parada trwala jeszcze dluugo w nocy. A teraz wrzucam wam zdjecia i filmy, cobyscie zobaczyli o czym ja wam przed chwila mowilam! 

Ulice oczywiscie byly pozamykane. Jeszcze przed parada:



No i sama parada:








Ren w objeciach seksownych panow.
A to musial byc bardzo przerazajacy widok, haha. Od lewej: jakas reka,  ja, Ania i jakis zaczepiajacy nas facet. ;)



Mialy byc filmy, ale niestety filmow nie bedzie, a bynajmniej nie w tej chwili, gdyz jest jakis problem z zalaczeniem ich. Szkoda mi bardzo, bo wlasnie tam ujelam najistotniejsze i najatrakcyjniejsze rzeczy.. Zdjecia wlasciwie robilam tylko przy okazji, i chyba dobrze, bo tak by nie bylo nic.. Jednak jak tylko uda mi sie usunac problem, filmiki znajda sie w tym poscie. A tymczasem moi drodzy... adios! :)

sobota, 2 lipca 2011

Fist Sangria, first au pair meeting & Sean! - czyli co au pair robi po pracy

Sluchajcieeeeee! Nie wiem jak to zrobic, aby wam to wszystko szybko opowiedziec. Szybko, gdyz niebawem bede uciekac na przystanek (a jeszcze pokoj trzeba ogarnac), bo umowilam sie z Ania na Sol. Ale zaczynajac od poczatku mojego dnia..

Jesli chodzi o moje operskie zycie, to wczoraj byl calkiem mily dzien. Spedzilysmy go, w glownej mierze, na robieniu figurek z masy solnej, oraz pozniej - malowaniu ich. Farby mialysmy pozyczyc od Berty, ktora jest malarka, ale Marta widocznie nie chciala czekac az Berta sie obudzi i nagle czmychnela mi za brame. Polecialam za nia, a ona zadzownila do domofonu bramy z naprzeciwka i farby pozyczyla od sasiadow, hahaha. Sasiadka rowniez okazala sie malarka i na szczescie mowila troszke po angielsku, a wiec costam jej wytlumaczylam. 

Jakies dwie focie z naszego malowania:


Moja biedronka, ktora zrobilam dla Marty. Ona dla mnie stworzyla podobizne  Hello Kitty.:D
A teraz najlepszeeee! Czyli co au pair robi po pracy. Zastanawiam sie, jaka bylaby mina host families, gdyby sie dowiedzialy co ich idealne au pair (zwlaszcza te ze Stanow) robia poza godzinami pracy, wieczorem, badz konkretnie na meetingach au pair. Haha. Chyba nie chcieliby tego widziec. :P

Swoja wyprawe na Sol zaczelam wsiadnieciem do jednego z moich ukochanych autobusow, i gapieniem sie na podrywajacego mnie bus drivera. Ci ludzie tutaj sa niemozliwli. .:D Na Puerta del Sol spotkalam sie z Ros, gdzie polecialysmy na bardzo szybkie zakupy. Wlasciwie, to byla mistrzowska bieganina po sklepach, bo ona musiala kupic sobie konkretne rzeczy przed wyjazdem, ja natomiast na szybko wyhaczylam i dla siebie kilka drobiazgow (sukienke, torbe, 2 pary branzoletek). ;) Niedlugo potem ona musiala leciec, a ja, jako, ze byla jeszcze mloda godzina, zadzwonilam do Pauliny, coby sie dowiedziec gdzie baluje, wiem, ze miala isc na jakies party tej nocy. Okazalo sie, ze jest na Plaza de España z innymi au pair, bo o 21:30 ma sie odbyc jakis duzy meeting au pair z calego swiata. Przybylam tam wiec metrem (Boze, dzieki Ci za metro) i rozpoczelysmy swoje pierwsze spotkanie z anglojezycznymi au pair. Aaaah! Jak ja kocham angielski! Jak ja kocham mowic po angielsku! I jak ja kocham Madryt! Chociaz powiem wam, ze jak odezwala sie do mnie jedna Amerykanka, to nie mialam pojecia w jakim ona do mnie jezyku mowi, haha. Mowila tak szybko i tak niewyraznie, ze zupelnie nic nie wylapalam z pytania, ktore mi zadala trzy razy.. Ale wracajac do ogolnego opisu sytuacji... Au pair (male and female) zebraly sie pod fontanna na Plaza de España, gdzie odbywal sie wowczas koncert Boba Sinclara (o czym na poczatku nie mialam pojecia ;P). Au pair bylo calkiem sporo, a narodowosci tyle ile au pair. Ludzie okazali sie calkiem mili i mysle, ze bylo bardzo sympatycznie. Jedni byli troche drunk (jak my: ja i Paulina), inni byli duzo bardziej drunk. Ale atmosfera byla bardzo mila. I powiem wam, ze to jest zachwycajace - hiszpanie potrafia wyjsc na ulice, na jakis zielony skwer, usiac w gronie znajomych i pic. I jest to legalne i nic sie zlego nie dzieje. A nawet ma to swoja nazwe "botellon". My z Paulina pilysmy Sangrie, ktora sprzedali nam z pod lady chinczycy (bowiem sprzedawanie alkoholu po 22 jest tu nielegalne). I moge stwierdzic, ze jest to dosyc tani alkohol, ale pyszny! A teraz troche zdjec! Ciezko bylo zrobic cokolwiek sensownego, ze wzgledu na swiatlo i na wszystko, ale moze to co mi sie udalo cyknac, troche odzwierciedli charakter wczorajszej nocy (zdjecia mozecie sobie powiekszyc klikajac z nie):

Fontanna na Plaza de España.
Fontanna troszke pozniej.

Wszeeedzie ludzie.
Taki scisk panowal przez cala noc na caly placu i poza nim.
A to my! Z Sangria w lapce Pauliny:
Wygladamy tu beznadziejnie, ale pomyslalam, ze milo bedzie zamiescic jakies wspolne zdjecie.  No i pokazac sie wam. :)
Jesli chodzi o Plaza de España to powiedzmy, ze tyle. Zebralysmy sie z tamtad po 1, aby zdazyc na metro (Paulina) i autobus (ja) o 1:30. Nie chcialysmy wrocic za pierwszym razem za pozno, zwlaszcza, ze Paulina nastepny srodek komunikacji do domu miala o 6 nad ranem. Poza tym, juz troszeczke bylysmy pijane i np. nawet do siebie mowilysmy po angielsku, a ja prawie weszlam do szafki z srodkami do dezynfekcji w Friday´s, gdzie korzystalysmy z toalety. Bez komentarza. Bezpieczniej wiec bylo wrocic. Niestety, okazalo sie, ze moja droga do Moncloa okazala sie dluzsza niz przypuszczalam i na miejscu dowiedzialam sie, ze underground jest zamkniete, a moj autobus odjezdza z przystanku obok, a wlasciwie odjechal dwie minuty wczesniej. Nastepny mialam dopiero o 2:45! Czyli godzine i pietnascie minut pozniej! Posiedzialam piec minut na przystanku, znudzilo mi sie i pomyslalam, ze wroce ta sama ulica, aby poszukac jakiegos miejsca, zeby cos zjesc i zrobic siku. Chocbym miala placic miliony w Starbucksie. Niestety, zawiodlam sie, bo zycie owszem, toczylo sie, ale zadne sklepy otwarte juz nie byly. Nic, zupelnie. Pewnie byly otwarte, ale jakies kluby i na pewno nie w tej czesci centrum.. Szlam wiec i szlam. A tam dalej nic. Zdesperowana zeszlam na metro, majac nadzieje, ze jest jeszcze otwarte, ale wlasnie wypuszczali z niego dwie ostatnie osoby, wiec nic tam po mnie. Spytalam tylko glosem pelnym blagania, czy wie pani, czy jest tu jakies miejsce, gdzie mozna "go to pee and eat sth". Na to odezwal sie jeden z dwoch ostatnich pasazerow. I tak poznalam Sean´a (choc nie jestem pewna, czy tak sie pisze jego imie :p)

Wiem, wiem, wiem. Posadzicie mnie zaraz o nieodpowiedzialnosc, glupote, itd. Ale ja bylam naprawde zdesperowana, on byl pomocny i poza tym.. nie czulam zadnego zagrozenia. Bila z niego autentycznosc i od razu go polubilam. Pogadalismy chwile o tym, ze wszystko tutaj juz jest zamkniete i ze jesli tylko mam ochote to moge pojsc siku do lazienki w ich hotelu. Nie proponowal lazienki w jego pokoju, ale lazienke kolo recepcji, hotelowa. Zgodzilam sie wiec, choc przez dwie sekundy mialam stracha idac z nimi. Okazalo sie to oczywiscie zupelnie niepotrzebne. Hotel, w ktorym zostalam ugoszczona toaleta, do ktorego szlismy zaledwie kilka minut to pieciogwiazdowa "Melia" przy ulicy Princesa. Sean zaczekal na mnie i kiedy wyszlam z toalety (z racji iz naprawde mialam jeszcze mase czasu do autobusu), zgodzilam sie zostac na sofach i porozmawiac z nim. I uwierzcie, strasznie sie ciesze, ze spoznilam sie na ten autobus, haha. Rozmawialo nam sie bardzo milo. Dowiedzialam sie, ze Sean jest brytyjczykiem, ale mieszka w Chicago, do ktorego wraca jutro rano (czyli wlasnie jest w samolocie). W Madrycie jest w sprawach biznesowych i powiedzial mi co dokladnie robi, swoj zawod, ale przysiegam, nie pamietam. Byla to jakas bardzo dluga i skomplikowana nazwa, a on sam nie wygladal na biednego. Siedzielismy tak i gadalismy o roznych rzeczach, smiejac sie ogolnie z sytuacji, bo mimo wszystko nie byla ona raczej codzienna. Zaproponowal, ze zamowi dla mnie taksowke i zaplaci, ale szczerze, wolalam przejechac sie tym autobusem. Zebralam sie wiec z sofy i zgodzilam, aby mnie odprowadzil. Przy kazdym mijanym przystanku wzdychal zartobliwie z ulga, ze to jeszcze nie ten, haha. W ten sposob oboje zapewnilismy sobie calkiem mily spacer i niecodzienne spotkanie, ktore nie powiem, ale przynioslo mi troche radosci. Sean odprowadzil mnie na przystanek i kiedy upewnil sie, ze jest juz bezpiecznie (w istoscie bylo przez caly czas), pozegnal sie ze mna i pozyczyl udanego pobytu w Hiszpanii. :) Po powrocie do domu, chcialam zostawic mu wiadomosc w hotelu, z podziekowaniem, ale zapomnialam jego nazwiska, a pan z recepcji bez tego mialby problem z dostarczeniem dla niego wiadomosci. Pozostaje mi wiec miec nadzieje, ze byl  swiadomy mojej wdziecznosci. :)

Bus driver (inny niz poprzednio) pousmiechalal sie do mnie w drodze powrotnej i podwiozl niemal pod sam dom. 

A za chwilke, jak tylko wstawie posta i ogarne pokoj (moje ubrania zyja tam wlasnym zyciem, od kiedy wrocilam), zbieram sie na przystanek i jade do Moncloa, aby przesiasc sie tam na metro do Sol, gdzie mam sie spotkac z Ania (kolejna au pair). Przypuszczalnie dotrzemy tez do Plaza de España, dlatego, ze odbywa sie tam dzisiaj Gay Parade, wiec mozecie sie spodziewac relacji z tego wydarzenia. Buziaki! :)

piątek, 1 lipca 2011

Children´s party & mala wycieczka po Villafranca

Chcialam was dzisiaj oprowadzic troszeczke po Villafranca del Castillo (miejscu, ktore juz pokochalam), w celu czego, wybralam sie wieczorem na spacer po okolicy i porobilam kilka zdjec (wiecie, motywacja, aby ruszyc tylek). Niestety, swiatlo mi juz nie sprzyjalo, ale nie ma sie co dziwic, skoro wyszlam z domu dopiero o 21:30. Niby jeszcze bylo jasno, ale juz nie calkiem. Zanim jednak to zrobie i wrzuce zdjecia, opowiem wam co sie dzialo u mnie dzisiaj, ogolnie:

Marta nie chciala mnie dzisiaj sluchac, dosc pozno wyszla z lozka, niby poplywalysmy chwilke w basenie, posiedzialysmy na reczniku, ale tak na prawde to nie zrobilysmy zupelnie nic. Ja poczulam sie masakrycznie zle, bo dziecko w ogole nie chcialo ze mna nic robic i sie fochalo. Moze to za sprawa tego, ze tatus zostal w domu, aby naprawic basen i skosic trawe przed popoludniowo-wieczornym party. W kazdym badz razie, zostala wyslana do lozka, aby sie przespac, gdzie tez spedzila troche czasu, a ja czulam sie jak darmozjad, bo nic szczegolnego nie zrobilam. Jak wrocila Sofia, pomoglam jej w przygotowaniach jedzenia i innych rzeczy do imprezy, co troche mnie podnioslo na duchu. Haha. Marta natomiast zostala w trakcie ugryziona przez pszczole i narobila przez to sporo zamieszania.

Przyjecie odbywalo sie w ogrodzie, a wlasciwiej w basenie i na jego obrzezach. Dzieci podobno bylo 10, ale moim zdaniem wiecej. A na pewno bylo ich nieproporcjonalnie duzo, wzgledem halasu jaki robily. Uwierzcie, to nie byly normalne odglosy bawiacych sie dzieci. Hahaha. Ja w pewnym momencie zadecydowalam, ze czas najwyzszy przejsc sie po okolicy, wzdluz pasu zielonego parku, ktory idzie przez cala nasza urbanizacion. Kilka razy przejezdzalismy z hostami kolo niego, ale dopiero dzis zaszlam tam na piechote. I wiecie co.. jest cudny. Juz wiem, gdzie bede wieczorami chodzic. :) Tam nawet trawa jest zraszana milionem zraszczy, ktore oczywiscie wlaczaly sie, kiedy przechodzilam obok. :) Ale po kolei! Oto zdjecie napisu gloszacego, ze wjezdza sie do urbanizacion Villafranca del Castillo:


A to jest zdjecie, ktore mi sie najbardziej podoba ze wszystkich (mimo iz na razie reszty nie widzieliscie :p) - ulica na ktorej mieszkam:


Przystanki autobusowe wygladaja tutaj tak (oczywiscie czaaaasem zdarzaja sie tez normalne):


To moja ulubiona latarnia tutaj. Na zywo wyglada powalajaco, wraz z cala ta uliczka za nia, a wlasciwie dwoma:

Niestety, na zdjeciu tego zbyt dobrze nie widac.
A takie cos rosnie tutaj na drzewach (min tych dzielacych ulice pokazana powyzej):


I tu sie zaczynaja zdjecia z tego zielonego obszaru, po ktorym aby przejsc caly (i wrocic), szlam okolo 1,5 godziny. Niestety bylo juz ciemnawo, a i jeszcze nieszczegolnie te zdjecia wychodzily, ale kilka wrzuce, coby wam mniej wiecej pokazac, o co chodzi. :) Pas tej zieleni, mowie pas, bo jest podlozny, jest nie taki zas waski, a w srodku wiedzie przez niego sciezka, po ktorej wieczorem biegaja jacys ludzie, lub sobie spaceruja, jak ja. 
Wspominane wczesniej zraszacze, haha.
Kawalek trawki.
Sciezka.
Troche dalej.
Fontanna.


Idac sobie tak ta sciezka (i natrafiajac na akurat dzialajace zraszacze), minelam idacego z naprzeciwka mlodego mezczyzne, z psem. Przeszedl obok, pogapil sie i poszedl. Ok. Ale ide dalej, patrze a on idzie za mna. Sluchajcie.. przede mna byla jeszcze masa drogi, a on caly czas szedl! Nie balam sie wcale, nawet mnie to bawilo, bo wiedzialam, ze chce sie do mnie odezwac, ale sie chyba zebrac jakos nie mogl. Po dlugim czasie doszlam do konca tej drogi, zawrocilam i widze, on dalej za mna idzie, tez zawraca. Czasem sie zatrzymywal, czasem mnie wyprzedzal. Ja ostatecznie przysiadlam na chwile na laweczce, a on dochodzac do mnie powiedzial cos (chyba chodzilo o dosiadniecie sie, bo wskazal reka na lawke), ja mu na to, ze niestety, nie mowie po hiszpansku. A on sie bardzo zawiodl, cos jeszcze powiedzial, co brzmialo milo i polazl. Obracal sie za mna jeszcze piec razy, haha. Biedny chlopaczek. Czemu nie mogl zapytac mnie o to na samym poczatku? Drogi by sobie oszczedzil. Hahaha. W sumie szkoda, ze nie mowil po angielsku, bo nie taki brzydki zas byl. :)

Jak wrocilam do domu, impreza byla juz skonczona. Na szczescie zostalo jeszcze sporo arbuza, mam na mysli soku z arbuza, ktory Sofia zrobila. Oscar (bo mu Sofia kazala pokazac) zrobil mi go tak jak sie go tam pije, czyli ze specjalna smietanka, podany w miseczce i posypany taka sucha szynka w kosteczkach. Brzmi okropnie, myslalam, ze chca mnie otruc. Ale bylo naprawde dobre. Haha. ;)

No i tak moi mili, chwile temu ucieklam z tarasu (moj nowy zwyczaj) i koncze posta w pokoju. Jest bardzo milo jak na razie, jesli chodzi o wszystko. No, moze wykluczajac humorki Marty :p 

Plany na jutro? Madryt. Jedziemy z Ros do Sol, czyli samego centrum Madrytu, aby spedzic tam mozliwie jak najwiecej czasu. A pozniej? Moze jakas impreza? To sie jeszcze okaze. :)