poniedziałek, 30 maja 2011

26 days! & My own Eiffel Tower

Gliwice me ukochane, słyną z wielkiej Radiostacji, która zwłaszcza na tle ładnego nieba (ale i bez też), potrafi zachwycić. Od czasu remontu, stało się to miejsce często odwiedzane, przez osoby chcące trochę odpocząć, posiedzieć na ławeczkach i pogapić się właśnie na radiostację, bądź na innych ludzi, którzy przyleźli zrobić dokładnie to samo. Nie powiem, ale teren w około radiostacji (bo nie wiem jak go nazwać inaczej) jest ładnie zrobiony, dobrze zagospodarowany i czasem lubię tam, np. wracając rowerem, jak ostatnio, przysiąść i po podglądać pluskające się w wodzie dzieci, spacerujących zakochanych, zieloną trawkę, bądź zwyczajnie poczytać książkę. ;) 

Wczoraj, na szczęście zabrałam ze sobą aparat, i dzięki temu udało mi się zrobić kilka zdjęć, które oczywiście nie oddają zupełnie tego miejsca, acz przybliżają odrobinę jego charakter. ;)

Dla zainteresowanych, to tutaj odbyła się w 1939 roku przeprowadzona przez Niemców słynna prowokacja gliwicka, mająca na celu wmówienie światu, iż to Polska rozpoczęła II wojnę światową.

Niestety, aby złapać całą Radiostację musiałabym leżeć płasko na ziemi zaraz pod nią i powyginać maksymalnie aparat, co było niemożliwe, więc wrzucam w miarę estetyczne zdjęcia niestety niecałej. Musicie mi uwierzyć na słowo, że jest napraaawdę wysoka! ;)

Radiostacja
Jedna z wielu alejek
Tu, chwilę przed zrobieniem zdjęcia szalało stado dzieci.
Haha. ;p Spacer boso, czyli co Ania lubi najbardziej. ;D
A to, w sumie moje ulubione zdjęcie, zrobione całkiem przez przypadek. Jak się przypatrzeć, to w tle widać jeszcze skaczące po wodzie dzieci (można nacisnąć na zdjęcie, aby otwarło się w większym rozmiarze):

To na razie tyle, jeśli chodzi o uroki mojego miasta i trochę historii. ;)

Ze spraw operskich:
- ubezpieczeń jeszcze nie załatwiłam (może zbiorę się na to w tym tygodniu..). Postanowiłam jednak (za sugestią rodziców), że wyrobię sobie i EKUZ i Euro 26. Przynajmniej jedna decyzja do podjęcia mniej. ;)
- prezenty dla dzieciów się wysyłają do Empiku, powiedzmy.. Tzn. zamówiłam, je a kiedy dojdą? Mam nadzieję, że niebawem. W razie czego, będę przepłacać, kupując te same rzeczy na ostatnią chwilę. Choć wierzę, że do tego nie dojdzie. ;)
- Oscar żyje, pisze, wszystko ok. Nic nie wspominał, aby doszedł do niego list, a więc możliwe, że jeszcze się śle. W sumie wysłałam go w piątek wieczorem.. a więc na razie nie ma się o co martwić.

Co do propozycji jednej z dziewczyn, abym zdawała prawko w Hiszpanii.. Niestety raczej nie ma takiej możliwości. Nie jest to tak proste jak w Egipcie (o czym słyszałam już wcześniej), a nawet wygląda bardzo podobnie jak w Polsce, i jest równie drogie. Może nawet bardziej. Więc spróbuję wszystko pozałatwiać tutaj. Ale za myśl, szczerze dziękuję. :)

Na koniec.. <tam ta da dam> Wspominałam niejednokrotnie o pewnej Ros, która również wybiera się do Madrytu, prawda? A więc, owo dziewczę również założyło sobie bloga, i jeśli ktoś jest zainteresowany jej relacją i konkretnie jej wyjazdem jako au pair, zapraszam tutaj. ;)

Dość późno dziś wróciłam do domu, gdyż byłam z klasą swą w Parku Narodowym na prawie cały dzień (cóż.. spacerek całkiem przyjemny ;p), a później udałam się na zakupy. I jestem tak padnięta, że sama nie wiem jak napisałam tego posta. Jednakże koniecznie chciałam wam pokazać Radiostację i te zdjęcia na świeżo, bo wiadomo.. później już pisze się o czymś innym, zapomina, itd.

A więc.. na dzisiaj tyle. Dobranoc moi drodzy czytelnicy! ;)

niedziela, 29 maja 2011

27 days! "Na na na. Come on! " ;)

Dzień dobry! ;) Chciałam wam coś pokazać:



Oto słodka zbrodnia, jaką dokonałam. Oh tak, wiem. Od jutra przechodzę (znów) na dietę. 
A tymczasem.. lecę na rower, jest za piękna pogoda, żebym siedziała w domu i może uda mi się spalić choć odrobinę tego, co znajduje się na obrazku powyżej (i już teraz nie tylko ;p) ;)

Mam nadzieję, że wy macie więcej wytrwałości niż ja.

A oto, jakże ambitna muzyka, którą ostatnio pochłaniam wielką ilością (prawie taką samą jak jedzenie ;p), i która chwilami mnie zastanawia, czy nie powinnam się o siebie martwić. Haha. Jest fajnie. ;) Enjoy!



 "Na na na. Come on! " ;)

sobota, 28 maja 2011

28 days! & New York (red) Nails! ;)

Jak zapowiedziałam, byłam dzisiaj w salonie New York Nails, żeby uratować swoje paznokcie,  i rzeczywiście, jeśli o to chodzi, nie zawiodłam się. :)


Na stoliku przy sofie dla oczekujących na swoją kolej, znalazłam coś takiego: 


Haha. W życiu nie widziałam tylu różnych (także ładnych) dziwactw, co na dwóch pierwszych stronach tej gazetki. ;)

Niestety nie jestem na sto procent uszczęśliwiona, ale wystarczająco. Czemu nie całkiem? A, bo bardzo chciałam french'a, ale okazało się, że w mojej sytuacji (gdzie trzeba było reperować dwa mocno złamane paznokcie) french by prześwitywał, gdyż używają oni innych niż popularne w Polsce żele - w proszku, i nie ma czegość takiego jak "kamuflaż". Zgodziłam się więc na jednolity kolor, i nie chcąc kombinować z szaloną kolorystyką świata i jednocześnie kosmicznie trudnym wyborem, zdecydowałam się na tradycyjną czerwień.

Moimi stopami zajął się sam Johny (podsłyszałam, że w salonach tej marki paznokcie robią tylko mężczyźni, a w Polsce jest to jedyny salon New York Nails). Na początku się trochę bałam, bo nie byłam pewna czy Johny zrozumiał całkiem mój zamysł i czy ja byłam skłonna poddać się jego zamysłowi. :P Niewiele mówił po polsku, natomiast stale rozmawiał ze swoim kolegą, który przyglądał się temu wszystkiemu, po japońsku. Siedziałam na wielkim fotelu, który jak się w trakcie dowiedziałam, miał funkcję masowania chyba każdej części ciała. Mi wystarczyły plecy. ;P Paznokcie były gotowe, podziękowałam więc, zabrałam się i poszłam. Choć przeczuwałam, że coś jest nie tak. Zdjęłam trampka (którego szkoda mi było wcześniej zakładać na tą piękną czerwień) i okazało się, że skarpetka odcisnęła mi się na dwóch paznokciach. No nieeeee. Wróciłam więc kilka kroków i spytałam, co mogę z tym zrobić aby zniknęło. Po prostu nie doschło chyba do końca, nim ubrałam buty. Na to Johny kazał mi znów usiąść na jednym z dwóch wielkich fotelów i na nowo nałożył na te dwa, kolor i żel. Dokończenie jednak zlecił koledze, z którym wcześniej rozmawiał w nieznanym mi języku. Paznokcie sobie schnęły (tym razem postanowiłam siedzieć tam duuużo dłużej), a miły (zdecydowanie gorzej mówiący po polsku ;p) kolega Johnego, przyniósł mi całą stertę gazetek do poczytania mówiąc tylko, z uśmiechem od ucha do ucha: "proszę". Gość był niemożliwie uprzejmy. Jak już uznał, że paznokcie są suche (Johny wtedy robił manicure innej klientce), poobcinał mi jeszcze jakieś odstające gdzieś skórki, których ja nie widziałam i nasmarował mi stopy kremem, oraz dał na dłonie, abym je sobie też posmarowała Haha. To było takie milutkie! Normalnie aż prawie się zarumieniłam, bo wiem, że wcale tego nie musiał robić. :P Dziwne uczucie, dziwne. Ale takie właśnie rzeczy mężczyźni powinni robić kobietom!  ;) ;) ;)

Ostatecznie tak się bałam, że i tym razem coś się rozwali, że polazłam do toalety i siedziałam tam ileś  (dokładnie nie wiem ile) czasu i suszyłam sobie stopy. xD Haha.

Nie wiem czemu, ale zdjęcie ma trochę inne kolory niż w rzeczywistości. Nie umiałam zrobić innego. Czerwień, na prawdę jest trochę ciemniejsza niż na załączonym obrazku, a moje stopy mniej różowe. xD Ale paznokcie są całe! Yeaaah. I przez chwilę czułam się jak księżniczka. ;D

Jak tak siedziałam sobie na tym fotelu w oczekiwaniu, aż paznokcie wyschną, przeczytałam po raz pierwszy od wieeeelu lat (bo uważam to za totalną głupotę) fragment horoskopu na rok 2011, który powiedział mi, tu cytuję: "Może Twoje serce podbije jakiś cudzoziemiec". No macie ich! Hahaha. ;)

A to ja, jakby kto miał wątpliwości. ;)
Ale kto wie.. może "jakiś cudzoziemiec"... niewątpliwie w wakacje będzie ich sporo. ;)

piątek, 27 maja 2011

29 days! Dwa na przodzie & New York Nails

Aaaa! Jest dwa na przodzie! Aaaa. O kurczę, o kurczę. I co teraz? Mało czasu, oj mało. A ja chciałabym jeszcze tyyyyle zrobić! Zostało mi tyle do nauczenia się (a idzie bardzo opornie, bo stale zajmuję się czymś innym) i tyle kilogramów do zrzucenia!

Swoją drogą, dzisiaj moją dietę szlag trafił. Wszystko pięknie szło, nawet waga pokazała mi dwa kilo mniej (a ja wtedy zrobiłam niedowierzającą minę), ale co z tego, skoro wżarłam dzisiaj dwa czekoladowe cukierki, paluszki i biszkopty, nie całe oczywiście. ;) Na szczęście innych rzeczy nie miałam w zasięgu swojej ręki. Nie wiem co mnie opętało. W dodatku po 18! Cudownie wprost, jak na moje dotychczasowe postępy. Ale co zrobić. Jutro znów będę próbowała, bo inaczej pojadę z wylewającym się ze spodenek sadłem. ;p

Apropo, chyba za dużo naczytałam się Bridget, która ma obsesję na punkcie swojej wagi i nie wiem jak ona to robi, ale jednego dnia potrafi ważyć o kilo mniej, drugiego o kilo więcej, haha. Nie wiem również, jak to się dzieje, ale im bardziej mnie irytuje postawa Bridget, tym bardziej chce mi się czytać co tam się tworzy w jej głowie. I ten sposób spędziłam dzisiaj całkiem przyjemny wieczór w towarzystwie panny Jones, boskiego Marka Darcy'ego i białego wina. ;D

A teraz opowiem, co się działo u mnie za dnia:
Uwierzycie, że z biologii na koniec średnia mi wyszła 4,64? A co powiecie na to, że piątka jest od średniej 4,65? Haha. Pięknie, prawda? Tak czy siak, burżuja ze mnie niesamowita, sama bym nie pomyślała, że przyjdzie mi doczekać takiej chwili, bo to bardzo niepodobne do mnie. Haha. Dowiedziałam się jednak, że jest możliwość podniesienia oceny za udział w konkursie/quizie biologicznym, na który właśnie dziś się udałam. A, że podobno nie liczy się tylko ostateczna ocena pracy, ale chęci i ruszenie tyłka, aby coś zrobić w kierunku lepszej oceny, to może uda się jednak załapać jakoś dodatkową jedną setną? Z tego oto powodu, zawierałam dzisiaj bliższą znajomość z biologią przez całe dwie godziny. ;)

Na po siedemnastej, byłam umówiona (z polecenia) z kosmetyczką coby się jej doradzić w jednej sprawie, ale pomyślałam, że skoro to po drodze, to wyślę przy okazji (w końcu!) list do Madrytu, ze zdjęciami, pocztówką i liścikiem, w którym nie miałam nadal pojęcia co napisać. Udało mi się wszystko ogarnąć, włożyć do pięknej różowej koperty (haha), zaadresować i zabrać ze sobą. Ostatecznie pani na poczcie zamknęła mi drzwi przed nosem i pomimo, iż w środku byli ludzie, postanowiła mnie za wszelką cenę nie wpuszczać, a owa kosmetyczka okazała się jakąś dziwną kobietą, która przestraszyła mnie swoją osobą do tego stopnia, że zwiałam od niej tak prędko jak to było możliwe. Więc załatwianie spraw, jak widać, wyszło mi niesamowicie pozytywnie i efektywnie. Na szczęście dowiedziałam się, że w Forum - centrum handlowym,  które mnie ostatnio straszy mamutami, poczta jest otwarta dłużej, więc list udało mi się wysłać i jak dobrze pójdzie, dotrze kiedyś, gdzie trzeba. A kosmetyczka.. tak na prawdę, to potrzebowałam kogoś, kto by mi dobrze zrobił paznokcie, bo niedawno miałam z nimi problemy i złamał mi się jeden bardzo brzydko, u stopy. Pomyślałam więc, że zrobię sobie żele, aby naprawić co się zepsuło i przy okazji, aby ładnie wyglądały na lato. Ku mojej radości, postanowiłam wejść do salonu wyglądającego na zajebiście drogi - New York Nails, gdzie przywitała mnie śliczna pani i sympatyczny Japoniec (boss chyba), jak przypuszczam. Zostałam poinformowana, że to co chcę, jest do zrobienia, a ceny okazały się nie takie kosmiczne, jak przypuszczałam, więc umówiłam się na jutro, żeby zrobić sobie french'a. Sama jestem ciekawa, czy będę zadowolona  z jakości i estetyki zrobionych żeli. Ale nazwa salonu chwytliwa, czyż nie? Jak paznokcie będą ładne, to się pochwalę (i polecę salon!). ;)

Tymczasem wracam do Bridget! Dobranoc! :)

środa, 25 maja 2011

31 days! Oblany egzamin i garść truskawek

Niestety, nie udało się. Oblałam egzamin. Tzn. zdałam teorię, placyk i zrobiłam kilka manewrów na mieście, i nawet mi się dobrze jechało! Tak dobrze jak nigdy, ale.. nie zauważyłam na pewnym osiedlu nakazu jazdy w prawo i prawie wpieprzyłam się w jednokierunkową. Mój egzamin został zakończony, łzy miałam w oczach, a pan egzaminator dość niechętnie napisał mi na kartce wynik: "negatywny". I tylko próbowałam się całkiem nie rozryczeć, bo wtedy bym nie przestała. Przesiadłam się na miejsce obok i myślałam, że gość nas zaraz zabije. Ale widocznie tak właśnie trzeba prowadzić-dynamicznie. Na egzaminatora nie mogę narzekać, na to na ile i jak rozmawialiśmy, okazał się naprawdę sympatyczny i wyrozumiały. Taki bardzo ludzki. Czułam się swobodnie, ale nie za. Każdemu życzę takiego egzaminatora, acz wyniku.. niekoniecznie. :) Wbrew temu uśmiechowi jestem strasznie załamana. Wiadomo.. miałam nadzieję. Pod presją tłumu, który mi towarzyszył zapisałam się na drugi termin, choć uważam, że mnie na niego w tej chwili nie stać ani finansowo ani psychicznie. Nie chcę o tym myśleć, nie chcę nic zdawać. Nie dam rady. Może za jakiś czas mi to przejdzie. Mam nadzieję, bo jeśli tak, jest szansa, że jeszcze przed wakacjami będę miała to za sobą.

Ogólnie rzecz biorąc, jestem kosmicznie zmęczona. Psychicznie i fizycznie. Nie wiem co z sobą zrobić, a mój pokój wygląda jakby przeleciała przez niego armia rozwścieczonych barbarzyńców. Do tego, zjadłam dzisiaj z trzy tysiące kalorii, bo aż kremówkę i lody (razem z częścią rodziny, na zajedzenie smutków - jak wszyscy, to wszyscy), choć teraz bardzo żałuję, bo boli mnie brzuch i wszystko inne. 

Wiecie.. nie wiem czy wy też tak macie, ale mnie czasem widok jakiejś rzeczy, np. jakiejś bardzo ładnej rzeczy, smacznej lub dobrze się kojarzącej, strasznie cieszy. Dzisiaj, wracając z miasta (musiałam tam coś jeszcze załatwić) zauważyłam panią sprzedającą na dużym, cieszącym się powodzeniem straganie, truskawki. Normalne, zwykłe, nieidealne, nieradioaktywne truskawki! Przynajmniej na takie wyglądały. Chciałam się więc przekonać, próbując kilku, czy moje przypuszczenia były słuszne. Spytałam więc panią, czy taką ilość może mi sprzedać, a ona na to dała mi, tak o, garść truskawek. Co wydaje mi się było bardzo miłe, zwłaszcza na tle współczesnego, goniącego za każdym groszem świata. Truskawki oczywiście były całkiem smaczne. Aż tak, że musiałam je sfotografować. :P



Ręce miałam po tym tak upaprane, że nie zdziwiłabym się, gdyby posądzono mnie o jakiś masowy mord, czy cokolwiek. ;p


Kiedy wróciłam do domu, pomyślałam, że pochwalę się swoim poźnomajowym doznaniem estetyczno-smakowym, jednak zobaczywszy na stole cały kosz takich oto truskawek, po prostu się poryczałam. Nie jestem pewna co to miało znaczyć, ale myślę, że był to całkiem dobry pretekst, dla osoby bardzo rozerwanej emocjonalnie, na to, aby wyrazić swój wewnętrzny ból i popłakać sobie nad truskawkami z powodu oblanego egzaminu.

Kończąc, chciałam podziękować za tak licznie trzymane kciuki. Nie chciałam zawieść, ale nie zawsze wszystko wychodzi po mojej myśli. Jednak wasze wsparcie, naprawdę dużo mi pomogło, bo może  bez niego nie dojechałabym nawet do tego felernego nakazu. ;)

sobota, 21 maja 2011

35 days! & Walking in the rain

Wracając dziś z miasta, wstąpiłam jeszcze do centrum handlowego, coby zakupić kolejne kilka "niezbędnych" rzeczy. Wychodząc, ku mojej radości zobaczyłam dwa widoki: jeden, na który od dawna czekałam - prawdziwy letni deszcz (czy jak inni wolą - ulewę), oraz drugi - tłum ludzi stojących pod zadaszeniem, niemal modlących się aby przestało padać. Stety/niestety, nie współpoczuwałam się w cierpieniu tych biednych ludzi i szczęśliwa ruszyłam przed siebie, prosto w deszcz z wielkim uśmiechem na twarzy. Mijanych wówczas kierowców mogłam podzielić na dwie grupy: Tych którzy mi szczerze współczuli, oraz tych, którzy się uśmiechali widząc moją radość. Haha. No powiedzcie, czy deszcz w ciepły letni dzień nie jest wyjątkowo przyjemny? ;>

Nie wiem czy wiecie, ale właśnie chyba przeżyliśmy (z biliardowy) koniec świata. ;)

Jeszcze wracając do mojego spaceru w deszczu, będąc już gdzieś w połowie drogi, zauważyłam idących na przeciwko mnie dwóch wielkich facetów w okularkach przeciwsłonecznych na oczach i szczerzących do mnie zęby. Kiedy znaleźli się już dość blisko, jeden się odezwał: 
-Piękny deszcz, prawda?
-Owszem. - odpowiedziałam. Na to drugi:
-I jaka piękna koleżanka!
Hahaha. No i jak tu się nie uśmiechnąć? Haha.

Kupiłam sobie dzisiaj w księgarni dwie książki Helen Fielding: "W pogoni za rozumem" (druga część "Bridget Jones", do której jeszcze nie doszłam) i "Rozbuchana wyobraźnia Olivii Joules". Już wiem co będę robić w nocy. ;) Czytałyście którąś z nich?


Teraz rozmawiam z Oscarem, który postanowił, że jak tylko przyjadę to będzie mnie uczył słów po hiszpańsku, a ostatecznie zaczął już teraz - na skype. To słodkie. Wiecie, co umiem powiedzieć?  
Yo vivo en Madrid! <3 
Hahaha. Co oczywiście znaczy: "mieszkam w Madrycie".

W poniedziałek będę musiała zaadresować do Villfranca del Castillo list, w którym prześle dwa swoje zdjęcia, gdyż Oscar uznał, że lepiej jak wyślę je pocztą, niż jako skan i że jak się uda to wyrobi mi jeszcze jakąś Young Card Madrid. Ok. Zastanawiam się tylko nad tym, czy nie powinnam czegoś jeszcze włożyć do tej koperty? Rozumiecie, jakiś list czy coś.. Tzn. na pewno napiszę jakiś krótki list, ale nie mam pojęcia co mogłabym tam ewentualnie jeszcze włożyć, aby było to miłe dla nich. Bardzo proszę, jak wpadnie wam jakiś pomysł, to dajcie znać, bo może akurat okaże się trafny. Myślę, że będzie to całkiem milutkie, jak dodam tam też coś od siebie i bardzo bym chciała. No ale co..? ;> 

35 dni! ;)

piątek, 20 maja 2011

36 days! Voice of Spain

Dzisiejszą notkę zacznę od odpowiedzi na komentarz Ros (tak, ten tajemniczy "x" to ona), na temat mojej pomyłki w liczeniu dni pozostałych do lotu: A więc.. racja, trochę się machnęłam. Ale na korzyść! ;)  Tzn. ja liczyłam do tego również dzień dzisiejszy i dzień odlotu. A dodatkowo wyszło więcej, bo nie wiem skąd, ale w tym wszystkim wkradł mi się jeszcze jakiś jeden dodatkowy dzień. Haha ;p  No ale dobrze, coby w przeddzień odlotu nie zostały mi według mojej wysokiej matematyki dwa dni, uznam, że jest po środku, czyli.. 36 days! :P Haha. Teraz się chyba wszystko zgadza, nawet z Oscara liczeniem. ;P

Apropo: wczoraj spytałam go (podczas pisania na skype), czy są w okolicy jakieś biblioteki, i nie mam pojęcia czemu, ale miał jakiś problem z tym pytaniem. :P Na co Joanna stwierdziła: "typowy Hiszpan ;)"

Ostatecznie dowiedziałam się od wyżej wspomnianego dziewczęcia, że i owszem - są tam biblioteki, a nawet z książkami po polsku! Oraz, że muszę się zaopatrzyć w jakiś spray z wodą do nosa, bo podobno polskie dziewczyny dostają tam stale krwotoków z powodu za suchego powietrza. Auć.

Czy wam też już tak doskwiera ten upał? Kurczę, ja nie wiem jak sobie poradzę z tymi 38 stopniami za dnia i 28 w nocy. Czy to w ogóle da się przeżyć? :p Myślę, że będzie to dodatkowe wyzwanie.;)

Na dniach będę musiała jeszcze dosłać mojemu hostowi skan dowodu, bo będzie mi wyrabiał bilet miesięczny zanim przylecę, dlatego, ze trzeba na niego czekać ok. 3 tygodni! No i muszę w końcu znaleźć czas na zakupy, bo prezenty kiedyś kupić trzeba. Jak już dostanę co zaplanowałam, zamieszczę zdjęcia na blogu. ;)

Natomiast jeśli chodzi o moją dietę.. ma się całkiem nieźle, dziękuję, (jeśli można tak powiedzieć o pierwszym dniu ;p) choć już wczoraj nie miałam czucia w jednym palcu. :P To chyba pierwszy bunt organizmu na samą myśl o tym drastycznym przedsięwzięciu. Ale nie ma co, jak mówił Mr.(jeszcze)AlmostPerfect, trzeba być twardym a nie miętkim. Ostatecznie miałam taka ochotę na owoce, że na drugie śniadanie zjadłam wielgaśne jabłko i marchewkę (którą uwielbiam), co przyprawiło mnie o ból brzucha, z powodu alergii na jabłko., ofc Ale, kto by się tym przejmował. ;p

Dostałam dzisiaj całą playlistę hiszpańskich hiciorów muzycznych, które gra się na imprezach w Madrycie. W tym momencie stwierdziłam, że Asia wykonuje na mnie najgorszy sadyzm, katując mnie tymi wszystkimi myślami, informacjami i.. muzyką! No sami posłuchajcie! Jak można w takich warunkach myśleć o czymś innym, np. zbliżającym się egzaminie z prawka?



Wyobrażacie sobie, że w Hiszpanii, do 2 w nocy, imprezuje się w klubach za darmo?! ;>

Kiedyś jakiś Hiszpan, z którym rozmawiałam na skype, powiedział mi, że mam hiszpańską duszę. Hm.. co, jeśli miał rację? ;>

czwartek, 19 maja 2011

39 days! & dieta NŻT

Tak, zostało 39 dni do mojego wylotu, choć Oscar powiedział mi dziś, że według jego liczenia tylko 37. Aaaah, cudnie, cudnie! ;)
Jeszcze tylko, żeby te prawko zdać i już będę całkiem szczęśliwa!

Jest baaaardzo pozytywnie! Megamegamega! A to całkiem sporo za sprawą (mojego hosta też, ale głównie) Joanny, która to mieszka w Madrycie już dwa lata (i ma wspaniałego mężczyznę - Hiszpana. ;D). Pomogła mi sporo w organizacji swoich myśli i planów oraz rzuciła z milionem dobrych rad. Natchnęła mnie również (do kilku szalonych oraz) do jednej rzeczy, o której zaraz opowiem. ^^ Tu załączam adres do jej bloga, którego obiecała, że sama zacznie częściej odwiedzać ;)  http://lafamavuela.blogspot.com/  

A więc.. jak wiadomo - proporcjonalnie do tego ile jem - zrzędzę na to, jak bardzo chciałabym przejść na dietę. No dooobra, świąteczno-urodzinowy czas się skończył, ostatnie słodycze powyjadałam więc można coś zacząć działać. No ale co? Zwykle te wszystkie diety wymagają niewiarygodnie wydziwaczonego jedzenia, o zwykle kosmicznych cenach i masie roboty w przygotowywaniu Wiem, że Asia kiedyś dzielnie schudła całkiem sporo, więc spytałam co to za dieta cud, którą stosowała, a ona na to: "Dieta NŻT - Nie Żreć Tyle". Haha. Myślę, że dla mnie najidealniejsza. A więc.. czas.. start! Mam miesiąc. ;P Hahaha.

Nie będę się dziś rozpisywać, bo o naszej pogawędce i planach mogłabym opowiedzieć baaaardzo dużo, może nawet za. ;p Mogę jednak obiecać, że.. będzie się działo! ;) ;) ;) 

A hiszpańscy policjanci.. niech się lepiej uczą angielskiego. ;D

Zdjęcie zrobione przez Joannę: Madryt nocą ;)

środa, 18 maja 2011

40 days! Różności

Właściwie to miałam dzisiaj nie pisać posta, ale uświadomiłam sobie, że jednak jest kilka newsów wartych uwagi i sytuacji opisania. ;)

Jeśli jeszcze chodzi o wczoraj.. nie jestem pewna, czy to normalny objaw, ale jak dla mnie malowanie (mam na myśli ścian i innych) jest takie relaksujące! Naprawdę. Mimo iż ręka się męczy bo ciągle macha w tą i w tamtą, ja uspokajam się i odpoczywam! Kiedyś sporo rysowałam, nawet mi to nieźle wychodziło i troszkę malowałam. Ale teraz jakoś zanikła u mnie motywacja do wykonywania tej czynności, i tylko czasem pomaluję sobie jakiś kaloryfer, kawałek pokoju czy jak wczoraj - drzwi i futryny (tak, mam jeszcze futryny w domu - staje budownictwo ;d) w ubikacji. Rodzice remontują ją trochę i kiedy wyjechali po zakupy.. Przywdziałam się w robocze ciuchy, puściłam głośno muzykę, zabrałam ze sobą Gingers'a i żelki,  i zabrałam się do malowania, jak na prawdziwego robotnika przystało. :)

Nie wiem jak to się stało, ale przez zimę zapomniałam o istnieniu mojej towarzyski każdego poranka. Coś czuję, że czas do niej wrócić (i wziąć się za siebie!), bo potrafi zdziałać cuda!

Tadam.. Zalotka!
Z dobrych rzeczy: 
- chciałam wam podziękować za trzymanie kciuków za Ros, gdyż.. właśnie dzisiaj zabookowała bilet do Madrytu! Ooooh. Chyba wyobrażacie sobie jak bardzo się cieszę ;)
- koleżanka Ania, również znalazła rodzinkę w Hiszpanii! I choć jeszcze nie ma biletu, niebawem uczyni swoją powinność, a to znaczy tyle.. że liczę na możliwość odwiedzin w malowniczym Bilbao, bo tam się wybiera. ;D

Z rzeczy innych:
- dokładnie za tydzień mam egzamin na prawko! Aaaa.. Pouczyć się teorii trza.
- nie wiem co zrobić, aby się tak ciągle nie stresować. Sofia pisała do mnie ostatni raz w piątek (i obiecała, że odezwie się ASAP). Jutro będzie tydzień. Zauważyłam na aupair-world.net, że Oscar usunął swój profil, co już mnie zaniepokoiło, choć głupia wiem, że to raczej dobry znak. Ale tak, mówcie mi..
- w związku z powyższym punktem napisałam do Oscara, który odpisał prawie od razu, potwierdzając wszystko to, co przypuszczałam odnośnie ich konta i dokładnie tłumacząc.. i tak wyszłam na jakąś kompletną idiotkę, w dodatku ciekawską i nie zdziwię się, jak już tym razem na poważnie się rozmyśli. Haha

Nie wiem kiedy przestanę się tak stresować. Myślę (o czym już wcześniej gdzieś wspominałam), że naprawdę spokojnie i szczęśliwa poczuję się jak położę się z nierozpakowanymi  jeszcze bagażami na swoim łóżku w Villafranca, mogąc powiedzieć: "My dream had come true!" Obiecuję, że taki będzie tytuł pierwszego posta napisanego z Madrytu, a za 40 dni napiszę ostatniego, pełnego napięcia, oczekiwania i ekscytacji, posta z Polski. Aaa! ;)

A to moje otrzymane jedne z pierwszych euro jakie posiadam. Część pieniędzy urodzinowych dostałam właśnie w euro, po to, aby nie wydać ich przed wyjazdem. Co swoją drogą, było całkiem niezłym pomysłem. ;D


 I zamierzam je wydać głównie na podróżowanie! ;)

Pokażę wam jeszcze mój mały stosik, który wisi na półce nad biurkiem (i co jakiś czas jego skład się zmienia). Uznałam go dziś za całkiem przyjemną część estetyczną mojego pokoju. A wytworzył się tam... całkiem naturalnie. :p


Na koniec, dziękuję wam za tak żywe zainteresowanie moim blogiem i tym co do was piszę. Pozdrawiam! :)
 
PS. No i nie udało mi się wpaść na to jak wrzucić muzykę do kolumny po prawej stronie, albo po prostu źle szukałam. Jak ktoś zna tą tajemną sztukę to bardzo proszę, aby się nią ze mną podzielił. ;)

poniedziałek, 16 maja 2011

41 days! Second-hand shopping

Dzisiaj zaraz po szkole udałam się z konieczności do lekarza, jednak, aby wyprawa na miasto była przyjemniejsza, wracając, kupiłam sobie precelka i skoczyłam do second-handu, w którym zaopatruję się czasem w prawdziwe skarby. Nieraz można tam znaleźć bardzo ciekawe rzeczy, a ostatnio odkryłam, że mają tam również różne książki, książeczki w english, co mnie strasznie cieszy. Kiedyś kupiłam tam sobie wspominaną już wcześniej Cinderellę, a dzisiaj stałam się posiadaczem, dwóch kolejnych fantastycznych książeczek (te bajki dla dzieci są naprawdę śliczne i zawierają dużo ciekawych słówek oraz przydatne zwroty, więc zawsze je chętnie kupuje), a także film, pt. "Nine" po angielsku, ofc. Oto moje skarby:

Dosyć zabawna książeczka ;)
Mój piękny Kopciuszek
Nowy nabytek

i "Nine" ;)
Film włączyłam na 5 minut, aby sprawdzić czy działa i tak zapatrzyłam się na kolejne 30 minut. Jest dosyć ładny, wciągnął mnie tym wszystkim co dzieje się w tle, pięknymi postaciami, muzyką. Muszę znaleźć na niego niebawem czas. A co najlepsze, (z napisami, oczywiście angielskimi) rozumiałam dużą większość filmu! To niezwykle ciesząca i podnosząca na duchu rzecz. :)

A co do książeczek, mama twierdzi, że dziecinnieje. Ale to naprawdę miłe, kiedy można poczytać ładne rzeczy, które wcale nie są zarezerwowane tylko dla najmłodszych. Bo przecież wszyscy, w głębi serca, zawsze pozostaniemy dziećmi i poszukiwaczami piękna. ;)

41 days! Niekrótko pokrótce

Hm.. to dziwna świadomość, mieć osiemnaście lat. Z jednej strony nic to nie zmienia, z drugiej wiele. Choć na razie jeszcze nie odkryłam co dokładnie. ;) Ale jestem przekonana, że coś się zmieni w moim życiu, na pewno. (Może schudnę? ;p) Niewątpliwie ważny w tym wszystkim będzie dla mnie Madryt, to, że będę miała możliwość mieszkać tam przez ponad dwa miesiące. Wiem, że będzie to istotny moment mojego życia i również dlatego nie mogę się go doczekać. :)

Nie może się go doczekać również moja siostra, która już jest przeszczęśliwa, że będzie miała cały pokój tylko dla siebie, haha.

Sama nie wiem, od czego teraz zacząć. Najchętniej opowiedziałabym wszystko, ale tak się nie da. Na początku blogger oszalał i nie pozwolił mi dodać posta (a masz Ci!), a później już całkowicie sfiksował. Następnie brakowało mi czasu na wszystko. Nie chcąc was jednak za bardzo zanudzić (choć troszkę nie zaszkodzi: ;p),  opowiem tak króciutko jak to możliwe co się u mnie działo. :) (pomijając zdrowotno - lekarskie fakty, bo są zbędne w tej chwili)

W środę: miałam jazdy, na których pojechaliśmy złożyć papiery potrzebne do egzaminu (brrr). Długopis mi przerywał, więc podpisałam się jakoś strasznie koślawo. Już miałam prosić o drugi formularz (aż żałuję, że tego nie zrobiłam!), ale pomyślałam, że nie będę robić z siebie świruski-pedantki. No trudno.. może nikt nie będzie na to patrzył. Datę egzaminu wyznaczono mi na 25 maja o 9:20. Czy samo to zdanie nie brzmi już przerażająco?

W czwartek: Dostałam całą masę pięknych kwiatów. Naprawdę pięknych. W tym chyba z milion konwalii. :) Nie jestem pewna, czy was to interesuje, ale mimo to wrzucę (tylko) kilka zdjęć.

Oczywiście 18 róż, od rodziców.

I tu powinnam dopisać "i inne", bo gdybym chciała wrzucić wszystkie zdjęcia, byłoby tego naprawdę sporo.

W piątek: robiliśmy kolejne z wielkich zakupów, coby zrobić jakieś jedzonko na sobotę, bo miała przyjść do nas rodzina. W między czasie porobiły się pewne nieprzyjemne rzeczy i komplikacje dotyczące szkoły i pewnej pracy przygotowywanej w grupie, co przyprawiło mnie o spory stres przez cały ten weekend i zamartwianie się, zamiast zwykłe cieszenie urodzinami, no ale.. trudno. Na niektóre rzeczy nie można mieć wpływu.. Dobrze, koniec na ten temat.. Natomiast wieczoro-nocą,  wymknęłyśmy się razem z Gruu na chwilę na koncert, po którym wróciłam z katarem i bólem gardła.. Ale już wszystko działa jak trza. :)

Uwieczniony jakże pozytywny kolor lakieru, który podebrałam siostrze:


W sobotę: Ah, w sobotę było tyle pysznego jedzenia! Zrobiliśmy dużo smacznych rzeczy, ja tradycyjnie upiekłam babeczki i za prośbą mamy, napisałam na niektórych swoje imię:

Jedną z nich, tata pomalował specjalnie dla mnie. Czy to nie kochane?
i zrobiłam kolorowe koreczki, w których nie mogło zabraknąć oliwek:



 Był też tort, a to jego zdjęcie zrobione prze siostrę:

Tak, chciałam ostatni raz zdmuchnąć świeczki i zrobiłam to aż dwa razy. ;p

W niedzielę: wybraliśmy się z drugą częścią rodziny do Wisły, coby tam świętować "u Janeczki", jednakże pogoda nam bardzo nie dopisała. W samochodzie może i było całkiem miło, ale na zewnątrz już nie tak bardzo.


Mimo to, jedzenie było pyszne, a tort numer dwa chyba najpyszniejszy jaki kiedykolwiek jadłam. Z wyglądu właściwie też był niczego sobie, gorąco polecam to miejsce!

od boczku
od góry
kokosowa gorąca czekolada, mniaaaam
Nawet nie sądziłam, że jestem w stanie zjeść tak dużo! I powiedzcie mi, jak można w takiej sytuacji chociaż myśleć o przejściu na dietę? ;> Już samo planowanie tego masochistycznego czynu powinno być karalne. :P

Wieczorem próbowaliśmy z rodzicami obejrzeć tak zachwalany film: "Kill Bill" ale... nie,  jednak nie daliśmy rady. Ughhh. To nie film dla mnie. :P

Gratuluję, jeśli ktoś dobrnął do tego momentu. Miałam nie zamęczać, ale jakoś trochę mi się przeciągnęło. Uznałam jednak, że mały fotoreportaż tych smacznych i całkiem miłych dni musi być. :)

I tak Ania dołączyła do grona "dorosłych". ;)

niedziela, 15 maja 2011

42 days! Osiemnaście lat i 3 dni

Chciałabym was bardzo przeprosić za to, że tyle czasu nic nie pisałam. Początkowo przez dwa dni był  jakiś problem z bloggerem, a później brakowało mi czasu m.in. ze względu na moje urodziny. Mam nadzieje, że niebawem uspokoi się to wszystko, bo świętowanie raczej zakończone, i jeszcze tylko lekarza i inne sprawy pozałatwiać mi zostało. A więc, kiedy tylko będzie trochę luźniej koniecznie poopowiadam co się u mnie dzieje. :)

Dziękuję wam za to, że jesteście, bo to dla mnie największa motywacja do pisania tego bloga. Obiecuje, że niebawem pojawi się konkretniejsza notka!
Buziaki :)

wtorek, 10 maja 2011

47 days! bzo-konwaliowo

Dziwny dzień. Jestem strasznie wyczerpana. W ogóle ten tydzień zapowiada się nadal bardzo zabiegany. Będę jeździć/chodzić w dziwne miejsca i załatwiać różne dziwne rzeczy. Jutro np. jadę składać papiery o egzamin, którego z resztą wcale nie chcę, ale wypadałoby kiedyś spróbować. I gdyby tylko nie trzeba było już chodzić do szkoły... ;)

Zerwałam dzisiaj mamie trochę bzu. Bardzo lubię bez, choć nie tak bardzo jak konwalie. To chyba najśliczniejsze kwiatki z istniejących. Są takie delikatne i drobne, a tak mocno i pięknie pachną! Zawsze kwitły na moje urodziny. Niestety w tym roku nie widziałam ich jeszcze zbyt wiele, ale udało mi się zerwać aż 3! haha, z których i tak jestem szczęśliwa. :) Z resztą.. konwalie są symbolem najpiękniejszego miesiąca jakim jest maj!

Maleństwa na tle bzu. ;)

Dostałam dzisiaj od Oscara bardzo miłego maila z życzeniami w formie kilku słów od całej rodziny i wirtualnej kartki osiemnastkowej oraz piosenki w mp3, w której rozbrzmiewało radośnie wyśpiewane m.in.: "Happy birthday Ana!" Bardzo mnie to ucieszyło i jednocześnie zdziwiło. Zdziwiło dlatego, że urodziny mam dopiero w czwartek.. Ale oczywiście nie zamierzałam mu zwracać uwagi na ten drobny szczegół, bo uważam, że to i tak bardzo milutki gest z jego strony. Zwłaszcza, że ostatnio nie zawsze ma czas odpisywać na moje maile, a wysłał mi takie bajeranckie życzenia. Haha. Miło, miło. Przebaczone są mu wszystkie ciche dni. ;)

PS. Mieliście pojęcie o tym, że kangury, kiedy się rodzą, są wielkości żelka Haribo?!

poniedziałek, 9 maja 2011

48 days! Niezrzędzenie ;)

Wiem, miałam dzisiaj zrzędzić na te niedobre hf i ich dyskryminację względem naszych au pair, ale nie mam ochoty. Jest tak ładnie, że tylko popsułoby mi to nastrój. Zarzucę was zaraz zdjęciami różnych ładnych rzeczy, ładnych oczywiście w moim mniemaniu. Jest to oczywiście bardzo subiektywne stwierdzenie, bo wiadomo, że różne rzeczy stają się dużo ładniejsze, kiedy np. kojarzą nam się z czymś pozytywnym (bądź są smaczne xD). Poza tym, samo pojęcie piękna i "ładności" jest dosyć subiektywne, więc.. no dobra, koniec filozofowania. :P Każdy wie o co chodzi. :)

Miałam dzisiaj raniutko jazdy, które mi całkiem nieźle poszły i jak zwykle przyniosły trochę uciechy. Ale nie zmienia to faktu, że do egzaminu zostały mi tylko 3 godziny (czyli w sam raz: do Rybnika - złożyć papiery, pojeździć troszkę i z powrotem), a ja nadal nie potrafię parkować! Noo, może jakbym musiała to bym się tam na siłę gdzieś upchała, albo krążyła, aż znajdę bezpieczniejsze do zaparkowania (dla wszystkich ;p) miejsce, no ale u egzaminatora to nie przejdzie.. Więc wykupić będzie trza jeszcze z 5 godzin, co znaczy tyle, że wydam kolejną masę pieniędzy, których obecnie nie posiadam. Ah.. co zrobić! 

A teraz ukazująca moją poranną inteligencję (dla wtajemniczonych w czynności kontrolne pojazdu) ciekawostka: Bowiem, gdy instruktor spytał, co ja mam z tym wskaźnikiem zrobić (aby sprawdzić poziom oleju silnikowego), odrzekłam, że: "Wskaźnik do pomiaru oleju trzeba włożyć do wlewu oleju silnikowego." Haha! No tak, sama się uśmiałam. :P

Moja radosna twórczość na matmie:
Mówiłam już, jak bardzo jej nie cierpię? ;>

Na zdjęciu okulary P.J. oraz kawałek mojego kwiatkowanego portfela ;)

Pyszne poranne kakao (Karolina, mówiłam, że też sobie sprawię ;D):



Moje koszyki z różnościami:


I ukochane bransoletki, które kiedyś dostałam na slocie od zakręconego wędrowca:



EDIT na prośbę ANI:

Tu, go trochę lepiej widać (portfel).

A tu sam motyw w zbliżeniu. ;)
PS. Baaardzo przepraszam wszystkich "anonimów," chcących się udzielić w komentarzach. Dotychczas nie było takiej możliwości, bo nie miałam pojęcia, że ta opcja jest wyłączona. Teraz wszystko powinno już dobrze działać. Wielkie dzięki Patrycji za poinformowanie. :)



niedziela, 8 maja 2011

49 days! Better :)

Przede wszystkim, dziękuję wam dziewczęcia za ogromne wsparcie! I oczywiście, miałyście rację. Oscar wczoraj zamailował (więc od razu zrobiło mi się lżej!) mówiąc, że stale (mimo iż zmienił daty na późniejsze) dostaje dużo propozycji od innych au pair, i oczywiście im nie odpowiada. Ufff. Ja wiem, że dla was to było oczywiste, ale dla mnie, gdzie czasami jestem na skraju załamania, taki tekst dużo dał. Wasze zapewnienia z resztą również. :)

Za oknem robi się coraz piękniej, ja dziś próbuję ogarnąć, choć trochę, matmę, chociaż jest to mega trudne, kiedy ma się głowę pełną innych myśli, a.. komputer jest włączony. :P Gdybym miała wybierać, zdecydowanie bardziej wolałabym już się znajdować z Madrycie, świętując razem z Ros naszą osiemnastkę. ;) Ot właśnie przykładowa myśl, która nie pozwala mi się skupić na tym, co trzeba. ;P

Chciałabym w sumie jeszcze powiedzieć coś więcej na temat mojego niezadowolenia wynikającego z tego, że Polki są gorzej traktowane niż np. au pair z UK i mamy zdecydowanie trudniej ze znalezieniem host family. Jednak zostawię to na następny post, bo muszę kiedyś dokończyć tą nieszczęsną matematykę, a swoje żale i niezadowolenia z podejścia hf wyleję następnym razem. :) Przypuszczam z resztą, że większość poszukujących operek wie o czym mówię.. 

Pozostając jednak w pozytywnym nastroju wrzucam równie pozytywne zdjęcie przepysznej sałatki z kurczakiem, którą zrobiłam wraz z ma mère w zeszłą sobotę:


sobota, 7 maja 2011

50 days! & moje strachy

Aaaaa, strasznie się boję! Kurczę, prawie cały czas chodzę kosmicznie przerażona i zestresowana. Dlaczego? Powodów jest masa, choć wszystko kręci się wokół jednego: host family. Czego się boję? Np.: "Tyle czasu się nie odzywają! Czyżby się rozmyślili?!" "Kupiłam już bilet, jeżeli tak, to co wtedy?!" "A co jeśli nagle jednak ze mnie zrezygnują?" itd. Ahh, to okropne! Już nie mogę ze sobą wytrzymać. Stale się zadręczam takimi pytaniami. To już się niemal przerodziło w obsesję! Cały czas mam schizy, że coś jest nie tak i nie wyjdzie, bo.. Czy ja nie mogę po prostu cieszyć się i nie zamartwiać ciągle o coś? Chyba nie. Albo nie mogliby oni po prostu pisywać do mnie ładnie regularnie, codziennie albo przynajmniej co drugi dzień? :p Ja już nie wiem.. a co jeśli rzeczywiście coś jest nietak i owo milczenie nie jest przypadkowe? Ughhhh. Chyba świruję, muszę się uspokoić. Ale poważnie, co jeśli coś im się nagle odwidziało..?

czwartek, 5 maja 2011

52 days! Uczuciowo

To niewiarygodne, jak sporo zbiera się czasem w człowieku różnych myśli i uczuć. Moje dziś nie pozwoliły mi zmrużyć oka. Początkowo nie mogłam usnąć, więc złapałam do ręki zaczętą już przeze mnie wcześniej książkę. Uwielbiałam jej pierwszą połowę do której dobrnęłam, oraz tą drugą, której byłam niezwykle ciekawa. Ową książkę znalazłam niedawno na wyprzedaży i jestem przeszczęśliwa, że wdałam się w jej posiadanie. A więc, z wielką przyjemnością leżąc w łóżku zabrałam się za czytanie. Wzruszyła mnie bardzo ta powieść. Bliżej końca, na przemian czytałam i płakałam. Jest bardzo ładna, naprawdę. :) Nie działy się w niej jakieś tragizmy, które mnie przyprawiły o smutek, tylko po prostu jest ładna, na tyle, aby mnie poruszyć. Jest dosyć lekka, ale zarazem pełna różnych uczuć, emocji, życia, kobiety. A tego właśnie mi ostatnio brakowało. :) Spędziłam nad nią tyle czasu, że nim się położyłam, moi rodzice zdążyli już wstać. Była piąta i ku mojemu zdumieniu, wcale nie byłam jakoś niezwykle wyczerpana! To jasne, że już by mi się nie udało usnąć, więc wstałam, podeszłam do okna i otwarłam je na oścież. Powietrze było tak fantastyczne! Mogłabym tam tak stać i napawać się nim. Tak wyglądało moje okno, o 5:30:



Niestety niezbyt ciekawa wydała się perspektywa tego, że o 8:00 miałam rozpocząć jazdy, bez ani minuty snu. Udało mi się więc, ni stąd ni zowąd zasnąć na godzinę. ;)

Wspominana wcześniej powieść, to "Utracona sztuka dochowywania tajemnic" (Eva Rice). To jedna z tych książek, której nie chce się czytać, bo ma się świadomość, że niebawem się skończy.

Krótka refleksja prawie na temat: Jak to się dzieje, że jednego dnia Mr. AlmostPerfect staje się tylko Mr. NotReallyPerfect?

środa, 4 maja 2011

53 days! Herbaciarni dźwięk

Mamy w Gliwicach świetną herbaciarnię, która, dla osób wiedzących po co tam są, potrafi stać się miejscem naprawdę wyjątkowym. Ja mam z tą herbaciarnią wspaniałe wspomnienia, a poza tym uwielbiam stale panujący tam klimat, którego nie da się opisać oraz oczywiście herbaty. I jest to jeden z powodów, dla których bardzo lubię swoje miasto. :) Chciałam się z wami podzielić odrobiną tego klimatu, bardzo niewielką co prawda, bo w inny sposób się nie da, ale stanowiącą ważną część - muzyką. Jest to jeden z moich ulubionych utworów puszczanych w owej herbaciarni. Czasami mogłabym go słuchać bez przerwy, i tak też robię. Ma w sobie coś tajemniczego i zarazem pozytywnego. Co o tym myślicie? Niestety nie jestem w stanie go tutaj wrzucić, gdyż ktoś włączył opcje uniemożliwiającą umieszczanie go na stronach, ale warto zajrzeć w link. ;)

Podoba się wam? ;>

53 days! I love driving a car!

Uwielbiam jeździć samochodem! Uwielbiam, uwielbiam, uwielbiam! Prowadzić, oczywiście. Bo samo jeżdżenie, jako tako, to nie taka frajda, no chyba, że na "miejscu samicy alfa" (tu pozdro dla Gruu). Co oznacza z przodu, koło kierowcy. ;) Dzisiaj przejeździłam swoje wyczekane 3 godziny, co znaczy, że zostało mi ich do egzaminu już baaaardzo niewiele. I ofc, fakt, że bardzo lubię prowadzić samochód, nie oznacza wcale, że potrafię to robić. :P Nie będę więc dogłębniej relacjonować dzisiejszych jazdy, poza tym, że jeździło mi się bardzo przyjemnie (a to pewnie też za sprawą bardzo wyrozumiałego instruktora ;p),  i za wyjątkiem chwilami święcącego po oczach słońca, pogoda była wręcz idealna! Tak, jest bardzo pozytywnie. Ciekawe czy będzie tak samo, jak wsiądę jutro do samochodu na wpół żywa o 8 rano?

Wypchnięto mnie wczoraj, prawie siłą, na solarium, gdyż twiedzi się, że jestem niemal przezroczysta. Naprawdę, aż tak? Niegdyś biała, arystokratyczna cera była jedynie zaletą i cechą pożądaną! Załamuje mnie czasem to współczesne podejście. Chociaż z drugiej strony.. może w tym wypadku to mały trening przed hiszpańskim słońcem? Wolę sobie nie wyobrażać jaką siłę smażenia ma słońce tam, ale kiedy tylko o tym myślę, zastanawiam się, gdzie ja dostanę balsamu z filtrem o faktorze milion pięćset, czy więcej, i czy rzeczywiście się usmażę tak strasznie, jak się mówi? 

Oh, bez względu na to, do wakacji coraz mniej dni zostało (mówiłam;p), a ja udaje, że nie pamiętam o tym, co jeszcze muszę zrobić przed wyjazdem. I póki co, staram się nie panikować, że moja wiedza nie poszła specjalnie do przodu, ani, że kilogramy nie poszły w dół. Jeszcze mam czas! Dam radę. :P

Z moją HF nie rozmawiam ostatnio jakoś strasznie często, a to nawet całkiem dobrze, bo jest szansa, że jak przyjadę to będziemy mieli o czym porozmawiać, dowiedzieć się coś nowego.

Już snują nam się (mi i Ros), niecne plany dotyczące spędzenia przynajmniej jednego weekendu (będąc już w Madrycie), poza granicami Hiszpanii, ale na razie nic więcej nie powiem. Jeśli uda nam się zrealizować ów niecny plan, będzie wspaaaniale. :) A skoro już tak wiele wyszło, to czemu to miałoby nie? ;>

PS. Powodzenia i szczęścia dla wszystkich maturzystów! Bo jak wiadomo, są rzeczy, przy których  sama wiedza nie wystarcza.. :)