środa, 29 czerwca 2011

Nagi piknik ;)

Dzisiejszy dzien byl zdecydowanie lepszy, mam na mysli latwiejszy i przyjemniejszy. Wydaje mi sie, ze Marta sie do mnie przywiazuje i przez to, jest mi duzo latwiej cokolwiek zrobic. Dodatkowo, coraz wiecej rozumie po angielsku i probuje cos po angielskiemu z siebie wykrzesac. Dzisiaj nawet milo spedzilysmy razem dzien. Rano, jak wyszlam z pokoju, hosta juz nie bylo, a Sofia spieszyla sie do pracy. Bylo juz kolo dziesiatej. Haha. Oni tak zyja, pozno chodza spac i pozno wstaja. :) W kazdym badz razie, zjadlam sniadanie, porobilam cos w pokoju, kiedy Marta jadla swoje sniadanie. Niedlugo potem poszlysmy do basenu, ale bylo za zimno, aby plywac. Tzn woda miala chyba 27 stopni, nie wiem ile bylo w powietrzu, ale bylo chlodniej niz wczoraj, a wiec wylazlysmy z basenu, i zrobilysmy sobie z dzieciaczkami piknik. Ja polazlam do kuchni, pokroic w kostki melona i watermelona (ladnie brzmia razem :p), Marta wyciagnela jeszcze jakis zestaw dla dzieci do herbacianych meetingow i wlala tam mleko, haha. Przytaszczyla tez swoja torebke ze skarbami i na tarasie rozlozylysmy reczniki, a na nich nasz owocowy lunch.


Nie umialam obrocic. :P
Dzieci po wyjsciu z basenu tylko zdjely swoje stroje i suszyly sie na sloncu, wcale nie majac zamiaru sie ubrac, a wiec mielismy piknik nago. Tzn ja mialam na sobie jakis stroj kapielowy, ale w ostatecznej ocenie sytuacji, niewiele to zmienilo, haha. Trojka golasow na reczniku. :D Pozniej Jaime poszedl spac, a my zostalysmy na sofie na tarasie. Przytaszczylam swojego laptopa i zrobilysmy sobie z Marta "Peppa Pig Sesion". Mala lezala na mnie i ogladala puszczane z laptopa bajki ze swinka Peppa, po angielsku oczywiscie i bardzo jej sie podobalo to zajecie, mi rowniez, bo moglam polezec sobie i poodpoczywac. :) Pozniej zajelysmy sie cieciem jakis cards z papieru, wzorkowanymi nozyczkami. A jak sie zrobilo goraco, poszlysmy poplywac w basenie. Bylo milo, do czasu, gdy nagle Marta strzelila jakiegos focha, zupelnie nie wiem na co. Udawala wielce obrazona o cos i zaczela sie zachowywac wobec mnie dziwnie. A wiec wyszlam z basenu i powiedzialam, ze skoro nie chce, to sie z nia nie musze bawic. Wyszlam ja, bo przeciez nie swojego dziecka nie wygonie z basenu (rowniez nieswojego). Usiadlam wiec na reczniku i czekalam. Krecila sie w basenie sama, krecila. W koncu przyszla do mnie, polozyla sie obok i mi pokazuje swoj zegarek z Hello Kitty. Ja tylko popatrzylam na niego i nic. Ona zdziwiona. To mowie jej, ze jest mi przykro i  czekam, az mnie przeprosi, a ona od razu najwyrazniej jak potrafila powiedziala: "Sooorryy". I bylo ok. Chwile pozniej zadzwonia Sofia, ze bedzie za dwie minuty i ze od razu musza jechac z dziecmi do lekarza. Tak wiec, szybka akcja z wyborem sukienki, czesaniem wlosow i poszly. Ja ogarnelam taras, wyciagnelam z basenu kolejne topiace sie tam insekty (nawet nie wiecie ile wszelkich gatunkow robactwa tam ginie), poplywalam i usiadlam sobie do kompa, na tarasie ofc, coby z pogody korzystac. Jak wrocily, bylam juz w pokoju, a Marta przylazla do mnie i poprosila, aby wlaczyc jej telewizor. Ja pisalam maila, a ona ogladala obok mnie bajki. To w sumie slodkie, ze lubi przebywac ze mna. Najlepsze jest to, ze Oscar widzi, ze jego dzieci maja bardzo silne osobowosci. Przy mnie na szczescie Marta jakos tak nie szaleje, tylko wzgledem swojego rownie upartego brata. Ale da sie przezyc. :) 

Teraz dom jest zupelnie pusty. Tzn w drugiej czesci jest przybyla dzisiaj siostra Sofii i jej mama. Ale Oscar jeszcze nie wrocil, a Sofia pojechala z Marta na jazde konna, czy cos. Plan jest taki, aby dzis posiedziec w domu, w koncu sie wypakowac porzadnie, moze ogarnac troche slowek, ktorych nie zdazylam do tej pory, a potrzebowalam, i odpoczac, bez ruszania sie gdziekolwiek. Ale nie wiem czy i kiedy uda mi sie spotkac z Ros, ktora juz w sobote wyjezdza na wakacje! Planujemy (mozliwe, ze zamiast imprezy) jakis dlugi piatkowy meeting i mam nadzieje, ze sie uda. 

Hahaha, nim skonczylam pisac posta, wszyscy juz wrocili. Dzieci sie kapia, a Oscar naprawia basen. A moj widok z sofy wyglada tak: 

Ta kamerka na lapku, jest specjalnie domontowana przez Oscara.
Jak widzicie, jestem na tarasie i jest mi tu calkiem dobrze. Na zdjeciu widac tylko kawalek ich posesji, ale rozumiecie, nie chce na razie nic wiecej udostepniac. Poza moim pokojem, ktory pokaze na dniach. :)
Aaah i jedna rzecz. Za sekunde edytuje poprzedni post o ze 3 zdjecia, wiec jak ktos jest chetny to zapraszam do obejrzenia, ale nie bedzie szalenstwa. Tego oczekujcie po dluzszej i konkretniejszej wyprawie. :)
Besos!

O pierwszej wyprawie do Madrytu i zagubionej Ani.

Hahaha. Sam tytul mnie rozbawil. Zaraz wam powiem, co sie stalo. Od poczatku i w wielkim skrocie. :)
Dzisiaj poraz pierwszy udalo mi sie wybrac do Madrytu (w sensie, bez hostow). Umowilam sie z Paulina (pozdrawiam ;D), ktora rowniez jest w Hiszpanii od soboty i rowniez bylo to jej pierwsze wyjscie do centrum. Ja ladnie zalapalam sie na jakis autobus, nie sprawdzajac nawet numeru, tylko pytajac czy jedzie do Madrytu. Wsiadlam i po niecalej pol godziny bylam juz w Moncloa. Paulina dotarla troszke pozniej, bo jej przeprawa okazala sie troche dluzsza, ale w koncu - razem, ruszylysmy w strone ulicy Princesa. Przeszlysmy jej spory kawalek w poszukiwaniu roznych ciekawych miejsc, a wlasciwiej sklepow z przecenami, i tak w Blanco udalo mi sie kupic piekna biala koszule i pasek (zdjecia zalacze pozniej, jak je zrobie :P). Niestety, czasu nie mialysmy za wiele bo do Pauliny host domu ostatni autobus jechal o 22:30. Musialysmy sie wiec zadowolic ogolnymi ogledzinami tej ulicy i faktem pierwszego wspolnego spotkania. :)

Niestety byle jakie zdjecie. Underground, gdzie zajezdzaja autobusy. Sklada sie z kilki Isli i nizej - metra.
Sklep, na ktory bym napadla splukujac swoja kieszen, gdybym nie miala w domu jeszcze duzo zelkow (tutaj prawie w ogole nic nie jem).
Saaame pysznosci!
Ale uwaga! Najbardziej pasujace do mnie, trafilo sie troche pozniej. Bowiem, wsiadlam do autobusu numer 642, proszac o bilet do Villafranca del Castillo. Pan dal i okej, jade sobie. Jest ciemno, po 23. Milo sie jedzie, prawie w ogole nigdzie sie nie zatrzymujemy, i na jednym przystanku gosc mi cos mowi, ze tu jest Villafranca. A wiec ja wysiadam. Patrze i okazuje sie, ze troche nie wiem gdzie jestem. Nie byl to zaden z przystankow blisko mojego domu. Pomyslalam wiec, ze jest to rondo, te, na ktorym musze przejsc na skos, aby pojsc do domu, wiecie, jeden wyjatkowy przystanek, na ktory jezdzi tylko jeden autobus. Oczywiscie staralam sie trafic, wybierajac ten, ktory tym wlasnie nie bedzie, ale jak widac sie nie udalo. No trudno, pojde na piechote, pomyslalam. A tam patrze. I jest urbanizacion, ale "Natura". O cholera, pomylilam kierunki. Ide wiec do ochroniarza z "Natury" i pytam go (po hiszpansku, czy mowi po angielsku), a ten, ze nie, tylko po hiszpansku. I tak, wytlumaczyl mi on droge do Villafranca, ale powiedzial, ze nie jest pewny na sto procent. No ok. Zebralam sie wiec i poszlam sobie tym rondem jak kazal. Ale widze, choleraaa! Urbanizacion "Santa Maria"! Zgubilam sie! Jest ciemno jak nie wiem, zero oswietlenia, jakies wielkie rondo, na ktorym sobie stoje i wspomnienie uwagi Oscara, ze jakby sie cos dzialo, albo jakbym czegos potrzebowala, to mam dzwonic. No to okazja sie nadazyla. Niestety. Ten wytlumaczyl mi, ze to jest ta sytuacja o ktorej mi mowil, ze jest jeden autobus, ktory jedzie kolo Villafranca, ale aby tam sie zatrzymal trzeba przycisnac przycisk. Nawet podjechal tam ze mna, aby pokazac, gdzie wyladuje jak go nie zdarze przycisnac. (Wtedy sie z tego smialam :P) Ale skad ja mialam wiedziec, ze to jest wlasnie ten autobus? I skad mialam wiedziec, kiedy przycisnac przycisk, skoro wszedzie bylo tak samo ciemno? Pan z autobusu mnie oszukal, bo wiedzial gdzie jade! A nic nie powiedzial wczesniej, tylko jak juz bylo za pozno. A to pan. Wazne, ze mialam wtedy na lini Oscara i jego wskazowki. Okazalo sie, ze musze sie cofnac do poprzedniego ronda i tam skrecic w prawo na urbanizacion "Villafranca del Castillo". Uf, cudnie. Minelam stacje benzynowa, doszlam do ronda, skrecilam w prawo i ku mojej uldze i radosci ukazala sie brama wjazdowa naszej Bijafranki (bo tak sie czyta). Tam juz sobie spokojnie poradzilam. Otwieram brame, wchodze, a na tarasie siedzi Oscar. Rzucilam tylko kolejny raz "Thanks for your help" and "No comments!", haha, ale zaczelismy sie smiac i zagadalismy sie az do drugiej. No coz, kazdemu sie zdarza, podobno. Przynajmniej bede wiedziec nastepnym razem, ze jak zobacze stacje benzynowa, to znaczy, ze juz za pozno. Hahaha. :)

Rozdroze w Villafranca. :)

wtorek, 28 czerwca 2011

Welcome to Vllafranca del Castillo!

Oooooh, wiecie co? Pierwsza rzecza jaka przychodzi mi do glowy, na liscie rzeczy, ktore chce wam powiedziec, to to, ze strasznie mi sie serce kraje jak widze moje statystyki i jednoczesnie wiem, ze nie moge nic napisac. Powaznie! Dotychczas czasu bylo zupelnie brak, ale przypuszczam, ze juz teraz sie uspokoi. I strasznie sie ciesze, ze w koncu moge sie zebrac na silach i napisac wam to wszystko. Ah i apropo pisania, napisalam wczoraj mase tekstu, ale bylam tak zmeczona, ze nawet nie patrze na to, co tam jest, bo tez inne emocje mna kierowaly, itd i napisze teraz od nowa wszystko. :) (bardzo prosze o docenienie, bo uwierzcie, ze jestem juz padnieta o tej godzinie. Hiszpanskie dzieci i hiszpanskie slonce jest bardzo meczace, hahaha :p).

A wiec tak.. mimo iz wiem, ze dla niektorych jest to wazne, postanowilam na maksa skrocic informacje dotyczace moich pierwszych chwil tutaj, bo jakbym miala wszystko szczegolowo opisywac od poczatku, zapewniam, ze nikt z was by nie dotrwal do konca, o ile mi by sie udalo. :P Wiec w jakims porzadku postaram sie wam przedstawic wszystko co sie dzialo u mnie, od kiedy wyruszylam z lotniska w Katowicach. :)

Lot: Jak wiecie, byl to moj pierwszy lot samolotem w zyciu. I moze dla niektorych jest to zuplenie obojetna sprawa, dla mnie to bylo bardzo emocjonujace doswiadczenie, pelne w chyba kazde mozliwe emocje. Lek, strach, przerazenie, ulga, radosc, spokoj, zniecierpliwienie, niepokoj, stres, zachwyt, itd, itd. Pierwsza czesc byla duzo gorsza, ale z druga sobie calkiem niezle poradzilam. Jakos na lotnisku w Madrycie czulam sie duzo lepiej i duzo pewniej niz na lotnisku w Polsce, a wiec ogolnie lot - moje pierwsze wyzwanie, udalo mi sie przezyc, a wiec wielki plus dla calej mej wyprawy. Haha.

Pierwsze spotkanie z rodzinka: Kiedy tylko obebralam bagaz, pod bramka czekal na mnie Oscar, ktory nim ja go ujrzalam, pomachal mi reka, wykrzyknal "Ana!" i usmiechnal sie swoim powalajacym (przynajmniej mnie, haha) usmiechem. Zaprowadzil mnie do samochodu, gdzie czekala Sofia z dziecmi, a dokladniej z Jaime i ze spiaca Marta. Podroz do domu odbyla sie bez jakis szalenstw, nie bylo zle. Niby cos gadalismy, ale nie za wiele i jakos wcale mi to nie przeszkadzalo. ;)

Pierwsze spotkanie z Villafranca: W koncu dojechalismy do bramy wjazdowej Villafanca del Castillo. Zaraz po niej, ukazal sie mym oczom calkiem przyjemny zielony skwar, taki parczek, a chwile potem wielka brama, otwierajaca sie przed naszym, rowniez wielkim siedmioosobowym samochodem. Dom okazal sie jeszcze wiekszy i bardziej komfortowy niz myslalam. Uwierzcie, jest tu wszystko. Dom ma wielki podswietlany basen, plac zabaw dla dzieci, oszkolny taras, drugi taras, zadaszony, chyba z 5 lazienek (czterech jestem pewna), itd, itd. Jest superzajebisty.

Moj pokoj: Niestety was zanudze, bo nadal beda same superlatywy. Moj pokoj jest przerobiony z dzieciecego playroomu, wiec jedna moja sciana to jest taka tablica do pisania kreda, a druga to polki z ksiazkami i grami,plus pod nimi moje meble.Wszystkie meble sa w bieli. I w sumie balam sie, ze skoro dziecicy pokoj przerobiony bedzie na moj, to okaze sie jakis niezbyt, ale jest super. Mam lozko podstawione pod okno, na przeciwko niego wielki telewizor plazmowy, az nawet za wielki. W pokoju jest, wlasciwie stale wlaczona klimatyzacja, mam takie ladne cos (kiedys wrzuce zdjecia bo zrobie specjalnego posta na temat pokoju), co oddziela mi pokoj, robiac garderobe. I z pokoju mam wejscie do swojej lazienki, ktora jest sliczna, z lustrem na cala sciane prawie. I z prysznicem, takim.. z szklanej scianki. Poza tym, mam tam chyba wszystkie mozliwe kosmetyki, nadajace sie do lazienki. Jest slicznie i wygodnie. ;) Poza tym, ze jest to nadal najczesciej uczeszczane miejsce przez dzieci, haha. Ze wzgledu na moja osobe i gry na scianie.

Pierwszy dzien: O matko ma! Czy ja jestem tu juz trzeci dzien?! Na to wyglada. Poniedzialek jest, prawda? A wiec moj pierwszy dzien.. kiedy przyjechalismy, zjedlismy cos - ja bardzo niewiele, wiecie, byle z kuchni uciec, haha, a pozniej bawilam sie z dzieciami w rozne rzeczy. Marta ciagle do mnie przylatywala pochwalic sie kolejna rzecza, zabawka, pudelkiem z zabawkami, koralikami i innymi rzeczami. Ciagle patrzyla co robie, jak robie, itd. To bylo nawet mile. :) Dostali prezenty, nie bylo szalenstwa, ale podobaly sie. Zwlaszcza banki mydlane, o ktore do dzisiaj byly wojny i placze Jaime, ktorych mialam zdecydowanie dosyc. Co lepsze, baniek wzielam ze soba 3 pary i juz wszystkie sie rozeszly, razem z jedna para baniek Marty. Z tego ze dwie wyladowaly w basenie, bo Jaime przypadkiem wylal. Ale pierwszy dzien byl w miare ok, acz bylam strasznie zmeczona. Wieczorem, jak juz wiecie, dostalam propozycje, aby pojsc sobie poplywac przed snem, ale w sumie mocno sie krepowalam, wiec odwleklam ten fakt o godzine i poszlam poplywac w oswietlonym basenie o samej polnocy. Bylo przeeeeeprzyjemnie. :) O czym z reszta udalo mi sie napisac.:)

Dzien drugi: Niedziela. Troche czasu zajelo mi zdecydowanie sie, aby wyjsc z pokoju, do kuchni - na sniadanie. W koncu, jak juz wyszlam, to ostatecznie bardzo rzadko udalo mi sie znalezc gdziekolwiek samej.W sumie, juz teraz nie bardzo pamietam szczegolow, to wszystko mi sie troche rozmywa. Ale z faktow wazniejszych: wczoraj odbyl sie lunch, taki rodzinny meeting, na ktorym byli rodzice moich hostow, oraz siostra Sofii z mezem. Nie wiem, czy byl jakis konkretny cel, czy tak o se, czy chcieli mnie po prostu poogladac, ale nie bylo nawet tragedii. Na stole wyladowal wielki talerz krewetek, acz na szczescie nikt mnie nie zmuszal do jedzenia ich (kiedys pewnie sprobuje, ale nie jestem na to gotowa jeszcze teraz, nie wczoraj :P), ale ja dostalam zrobiony przez mame Sofii makaron z sosem bolognese, ale jakis zupelnie inny niz u nas, calkiem smaczny. A pozniej jedlismy tradycyjna hiszpanska paelle z krewetkami. Mi sie dostala porcja bez, jak poprosilam. Mam takie szczescie, ze Sofia sama nie jada owocow morza zbytnio, wiec nie mam z tym problemu. Zanim powiem co bylo calkiem wieczorem, dodam, ze przez caly praktycznie dzien i tak spedzalam czas z Marta, bo bawilysmy sie w cos, ogladalysmy, plywalysmy w basenie, itd. Wieczorem, ku mojej radosci, Oscar zabral mnie do Madrytu, i nie tylko, bo do okolicznych miasteczek rowniez. Pokazal wszystkie przystanki, miejsca, co gdzie i jak, nawet przeszedl sie ze mna na metro, bo tam, w Moncloa, przystanki autobusowe sa underground, co uwazam za swietny pomysl i jesli chodzi o praktycznosc i estetyke. :) Pospacerowalismy (w celu zapoznawczym okolicy w Madrycie), pojezdzilismy jeszcze troche samochodem i wrocilismy bardzo pozno do domu. Pozniej zjedlismy kolacje w trojke, z Sofia, smiejac sie z naszych jezykow i ogolnie bardzo milo sobie rozmawiajac. :) Poszlam spac jakos po 2.

Dzisiaj! Czy tam juz wczoraj, tj. 3 dzien: Jak pisalam poprzedniego posta z przeprosinami,myslalam chyba, ze pozabijam dzieci i rzuce sie do basenu poraz ostatni. Haha. Tak mialam dosyc! Bardzo sie do tego przyczynil fakt, ze nie za dlugo spalam, a Jaime przez caly dzien jeczal o wszystko, plakal, wsciekal sie, wyklocal itd. Normalnie mozna wyjsc z siebie. Duzo oczywiscie mi daje fakt, ze jest w domu stale Lidia, ktora co prawda nie mowi po angielsku, ale umiemy sie jakos porozumiec na migi, haha. Wiec czasem ona zajmowala sie Jaime i sprzataniem, ofc. Ja tylko dziecmi. Jak wstalam, spotkalam sie jeszcze z Oscarem w kuchni, co mnie zdziwilo, bo slyszalam jego motor, jak ruszal kilka minut wczesniej. Okazalo sie, ze byl tylko w sklepie. Niebawem Oscar zniknal do pracy, a ja zajelam sie dziecmi, robiac z nimi doslownie wszystko. Po poltore godziny juz nie moglam, myslalam, ze zwariuje. Poszlysmy do basenu i tam zrobilo sie od razu lepiej. Wyglupialysmy sie, robilysmy w tym basenie wszystko co sie tylko dalo, majac do dyspozycji mase zabawek i akcesorii do plywania. Jaime oczywiscie dalej marudzil i zazdroscil wszystkiego co zlapalysmy do reki. Ale dalo sie przezyc. Z tym przezyc, nie chodzi o to,ze ja nie lubie dzieci. Ja kocham dzieci, ale dzisiaj nie moglam ich zniesc, bylam rozdrazniona, zmeczona po niedzieli, niespaniu, a one stale krzyczaly, itd. Z Marta wybawilysmy sie we wszystko co mozliwe, bedac za jednego dnia dwa razy w basenie, na dosc dlugo. Zdarzylysmy rowniez pomalowac sie jej zestawem ksiezniczkowych cieni do powiek i ust, kiedys wrzuce jej zdjecie, haha. Wygladala strasznie! Pospiewalysmy tez piosenki po angielsku i wreszcie, nie powiem, ucieszylam sie, jak o 19 uslyszalam motor Oscara, ktory na skype napisal mi, ze jak chce to mozemy dzis pojechac na zakupy razem. Chcialam wyjsc z domu i tak, ale nie daleko, aby nie na za dlugo, a okazja wydala sie idealna. Ostatecznie, powiem wam, ze jestem bardzo szczesliwa. Zmeczona ale szczesliwa. :)

Zakupy w Majadahonda: Na zakupy pojechalismy do Majadahonda, gdzie kupili mi karte do tego biletu miesiecznego i karte do telefonu (juz z naladowanymi 20 euro). Zakupy do domu zrobilismy w ich Carrefourze, ktory jest zuuuuupelnie inny niz nasz. Nic nie ma z nim wspolnego. Wszystko jest inne. Inaczej juz chyba tego nie wyraze. Oczywiscie mialam brac co chce, ale wzielam swoje ulubione platki, zelki (ktorych Oscar ostatecznie wzial mi wiecej niz chcialam), jakies serki i lemoniade. Reszte maja w lodowce, lub sami wzieli, a i przesadzac nie wypada. Do domu wrocilismy wczesniej niz wczoraj, wiec pomyslalam, ze pojde spac tez wczesniej, ale jak widziecie po godzinie pisania posta, nic z tego .Postanowilam, ze go naskrobie, a Ci, ktorym rzeczywiscie zalezy, przeczytaja te moje dlugie wypociny.

Niespodzianka: Mila niespodzianka dla mnie okazalo sie kilka faktow,min to, ze ustalilismy mniej wiecej godziny mojej pracy i juz jestem spokojna, ze wiem na czym stoje i nikt mnie nie zostawi z dziecmi do konca swiata i dluzej, hahaha. Jak juz wspomnialam - dostalam karte do telefonu, naladowana 20 euro, dorobili tez dla mnie osoba pare kluczy do domu! Dostalam je jak przyjechalismy z zakupow. Poza tym, Oscar wyrazil swoje ogolnie bardzo pozytywne nastawienie do sprawy mojego pobytu u nich. Rzeczywiscie nawet mnie lubia i ja ich bardzo. I wiecie coo? Dostalam juz dzisiaj 70 euro. Za ten tydzien. W sumie wiecej niz bylo planowane, ale to dlatego, abym miala na autobus, bo moj bilet jest wazny od piatku. I kuuurcze, troche mi glupio! Ale jednoczesnie milo mi z ta mysla, zwlaszcza dotyczaca kluczy. :) Poza tym, hosci bardzo pomagaja mi we wszystkim, dostalam superwydrukowane rozklady jazdy autobusow, popodpisywany komentarzami przez Oscara. Kurde, jest super!

Co jutro? Pewnie to samo co dzisiaj, ale tylko do godziny 18! Hahaha, bowiem postanowilam, ze jutro pojade sobie gdzies, i ostatecznie przystalo na Madrycie, gdzie przypuszczalnie spotkam sie z Paulina, w Moncloa. Juz z jutra bedzie sensowniejsza relacja, mam nadzieje, poparta zdjeciami. :) 

Gratuluje wszystkim (ciekawe ile was jest?), ktorzy dotarli do tego miejsca. Juz sama sie obawialam, ze ja nie dotre. Uwierzcie, nielatwe jest streszczenie tego wszystkiego, nagle po 3 dniach, a i tak staralam sie skrocic na maksa swoja wypowiedz, abyscie jakos to przezyli, i dlatego podzielilam to wszystko tematycznie.:)

Z takich ciekawostek jeszcze powiem, ze moja rozmowa z Marta do dzisiaj opierala sie na jej odpowiadaniu slowami YES lub NO, bez wzgledu na to, czy rozumiala co do niej mowilam czy nie, bo glownie nie miala zielonego pojecia. Wiec nasza komunikacja nadal wyglada w ten sposob (acz juz mniej), ze ja mowie do niej po angielsku - ona nie rozumie. Ona mowi do mnie po hiszpansku - ja nie rozumiem. Hahaha. Ale zaczynamy sie rozumiec insynktownie. I ona lapie angielski, a ja juz po jednym intensywnym dniu, troche lapie hiszpanski. Tzn.na czuja i skojarzenia wiem czasami o czym mniej wiecej mowia. Haha. :) Tak, ze przypadkiem wygralam, tlumaczona po hiszpansku przez Marte, gre w jakas ksiezniczkowa planszowke. Hahaha. :D

No dobrze, koncze. O kurde, ile tego wyszlo. Nie mam pojecia czy ktos kiedykolwiek to przeczyta. Wybaczcie, jesli usmiercilam was przed komputerem. Mam nadzieje, ze kolejne posty beda normalniejsze, takie jak wczesniej. :) 
Gorace buziaki z gooooracego Madrytuu!

poniedziałek, 27 czerwca 2011

Bardzo prosze o wybaczenie wszystkich tych, ktorzy czekaja na posta oraz tych, ktorym nawet nie zdazylam odpowiedziec na komentarze. Niestety, nie mialam w ogole czasu, aby zabrac sie za napisanie czegokolwiek. Zaczelam wczoraj, kolo drugiej w nocy, ale nie dalam rady skonczyc. Wszystko jest bardzo ok jesli chodzi o warunki, dzis jednak juz nie moge, juz mam dosyc dzieci, haha. Tzn Jaime caly czas placze, jeczy, a ze jestem spiaca, tym pewnie bardziej mi to przeszkadza. Ale bylam wczoraj w Madrycie z Oscarem, a pozniej siedzielismy do pozna w kuchni, w trojke. I jesli tylko dacie mi troche czasu, to o wszystkim wam opowiem. Mam nadzieje,ze bedzie to jeszcze przed noca. A najpozniej, napisze posta w nocy, wiec do rana bedzie. Jeszcze raz przepraszam i dzieki za wytrwalosc! Buziaki. ;)

niedziela, 26 czerwca 2011

I`m here! & Swimming in the pool

Wlasnie wyszlam z basenu, jeszcze ociekam woda. I powiem wam, ze jest cudnie! W kazdym badz razie jest bardzo dobrze, jak na poczatek. :) 

Nie wiem co powiedziec, sporo mowienia jest, a ja jestem juz bardzo zmeczona. Ale w telegraficznym skrocie: Rodzinka wydaje sie byc w dalszym ciagu bardzo fajna, ich dom nie z tej ziemii, dzieci slodkie, moj pokoj ladny, nawet duzy, polaczony z ekstra lazienka, ktora jest pelna kosmetykow. Ja obecnie wyszlam z basenu i pisze wam o tym, aby podzielic sie mym szczesciem i dac znac, ze zyje i miewam sie calkiem dobrze. :)

W Madrycie jest 36 stopnii, mialam juz sie rozpakowywac, kiedy Sofia powiedziala, abym poszla poplywac sobie w basenie, bo woda jest fajna i ze bedzie mi sie lepiej spalo. I sluchajcie.. mialam wahania, krepowalam sie troche, ale ostatecznie Jaime zasnal, Oscar pojechac do pracy, Sofia z Marta zniknely w domu, a ja poszlam sobie poplywac w basenie, o polnocy! Czy zycie nie jest piekne?! :) 

Jak tylko bedzie wolna chwila napisze wam dokladnie co i jak u mne. Jutro szykuje sie jakis rodzinny meeting (zjezdzaja sie chyba wszyscy! I mam nadzieje, ze nie tylko po to, aby mnie poogladac.. :p), ale mysle, ze mimo to, uda mi sie skrobnac kilka slow. A dzisiaj.. zycze wam dobrej nocy i wrzucam zrobione ukradkiem (beznadziejne i o zlej jakosci, ale) zdjecie basenu,w ktorym przed chwila plywalam. :D


Besos!

PS. Przepraszam za brak polskich znakow, ale jeszcze nie ogarnelam calkiem tego hiszpanskiego laptopa, a nie zamierzam kombinowac, tylko isc spac. ;)

piątek, 24 czerwca 2011

1 day! :)

Moi mili! 
Odwołując się do tego posta: http://au-pair-ana.blogspot.com/2011/03/resolutions.html i moich marcowych postanowień, przyznam się wam (co też mogliście dostrzec, obserwując mojego bloga), że niestety, udało mi się zrealizować w całości tylko punkt 6 - założyć bloga, oraz jakby 4 - ukończyć spokojnie ten rok szkolny, z ocenami w miarę do przejścia (tzn. innych mi do szczęścia nie potrzeba). A reszta.. próbowałam! ;)

Wiecie, że do mojego wyjazdu został już tylko 1 dzień? Lub innymi słowy mówiąc.. LECĘ JUŻ JUTRO! 

Spakowana oczywiście nie jestem. Ale część rzeczy jest już przygotowana, tj. ubrania. Reszta rzeczy "niezbędnych" zaraz się przygotuje. ;) Dziś postanowiłam poćwiczyć sobie gramatykę, powtórzyć (lub co się okazało w trakcie - również dowiedzieć nowych rzeczy ;p). Nie zrobiłam tego za wiele, bo byłam dziś na ostatnich zakupach, ale jeszcze mam nadzieję, że znajdę czas na zajęcie się tym. Właściwie, to.. muszę! ;)

Uwierzycie, że nawet się nie stresuje? Tzn. od czasu do czasu, coś dziwnego prześwidruje mój brzuch, ale dość rzadko. Na szczęście! Oscar mnie wczoraj bardzo uspokoił i zapewnił, że będzie ok. A więc, co innego mi pozostaje, jak po prostu uwierzyć? ;> 

Lot mam o 15:30 z Katowic. O 13 pewnie już będę na lotnisku. Natomiast w Madrycie powinnam wylądować o 19:00. I tam będzie na mnie czekać moja host family, acz nie mam pojęcia w jakim składzie. Mam nadzieję, że jakoś przeżyjemy naszą pierwszą wspólną podróż samochodem i pierwszą wspólną kolację. Oraz, że już w ten sam dzień dostanę laptopa, aby dać wam znać czy i jak żyję. :)

Choć nie tryska ze mnie teraz jakiś wielki entuzjazm (jest przytłumiony małym strachem), to bardzo się cieszę, że lecę. I mam ogromną nadzieję, że wszystko będzie dobrze! Ooooh! Madrycie, see you tomorow! ;)

Zostawiam was z piosenką, którą już kiedyś wrzucałam na bloga, na samym początku.  I mam nadzieję, ze nie macie nic przeciwko temu, że załączam ją drugi raz. Ale.. przeuwielbiam ją! Jest dla mnie czymś tak kompletnie pozytywnym! I jakby.. natchnieniem do tego, aby robić to, czego się naprawdę pragnie. Iść za głosem serca i marzeniami. Czego i wam życzę! ;)



A niebawem.. relacja z Madrytu!
Besos! <3

środa, 22 czerwca 2011

3 days! A właściwie, prawie dwa.

Pamiętacie, jak kiedyś wspominałam o pysznej sałatce z kurczakiem? Otóż, dzisiaj miałam okazję znów ją zrobić. Ładnie wszystko udokumentowałam zdjęciami i jak tylko ktoś jest zainteresowany przepisem (a baaaardzo polecam!) to go z chęcią wrzucę. Hm.. może powinnam stworzyć kącik polecanych przepisów kulinarnych? ;> Chyba tak też uczynię. ;)

A tutaj, pokazuję wam ostateczny efekt mojej ulubionej (na jednym miejscu z grecką) sałatki, a właściwie rzut z góry na jej jakże tematyczną stylizację, haha. ;D


I jak już wczoraj powiedziałam, mój bilet miesięczny jest wyrobiony! A to znaczy, że wszystko jest nieodwołalnie prawdziwe, a przez najbliższy miesiąc, ba, nawet dwa, zamierzam jeździć po Madrycie! Oczywiście nie tylko, gdyż mam ambitne plany w/na weekendy wybierać się w inne piękne miejsca Hiszpanii. ;) A to zdjęcie biletu zrobione na szybko przez hosta:

Cobyście mi uwierzyli. ;p
I na koniec, chciałam wam pokazać moją dzisiejszą fryzurkę. Uwielbiam sobie spinać włosy w ten sposób! ;) Co prawda nie widać wszystkiego, ale nawet podoba mi się to zdjęcie. Zrobione przez Oleandrę (moją siostrę). :)


Taaaaaki upał! Nie wiem jak wy, ale ja już zdycham. Co więc będzie za te 3 dni? A właściwie, wg obliczeń Ros -2? ;)

Hm.. 2 dni? To może ja bym się kiedyś zaczęła pakować? ;>

EDIT: Ludzie! Brak czasu! Kompletny czasu brak! Ja nie wiem jak to się dzieje, że nim zdążę cokolwiek zrobić,  już nastaje mnie noc. To jakaś kompletna dziwność! Nigdy czas mi tak szybko nie leciał. Już prawie 22, a ja zdążyłam wykonać tylko "to co zawsze", swoją rutynę, nic ponadto. Masakra. W takim tempie, najpóźniej jutro, będę oglądała swoje zmarszczki. I wasze również. ;p

wtorek, 21 czerwca 2011

4 days! & "Coś nowego" ;)

Nazwa postu brzmi obiecująco, ale abyście się nie rozczarowali, z góry mówię, że tak nie będzie. Hahaha. Bo w istocie, nic specjalnego się nie dzieje, a że o "coś nowego" się grzecznie domagano, to z racji, że ja zawsze mam dużo do powiedzenia - bardzo proszę. :)

Do wyjazdu 4 dni. Brzmi to.. hm.. trochę dramatycznie i stresogennie, prawda? Ale nic bardziej mylnego! Właściwie to niespecjalnie mam okazję się stresować. Tzn. troszeczkę na pewno gdzieś tam mi się to udziela, ale na razie tylko troszeczkę. (To kiedy zacznie się całkiem udzielać, skoro do wyjazdu zostały tylko 4 dni?!) Jedyne co wiem, czego jestem pewna, to to, że nie jestem wystarczająco przygotowana, aby jechać. I w tym miejscu chwile wcześniej było napisane, czego nie przygotowałam (mój angielski ;p), z jakiego powodu, itd Ale skasowałam jednak. Bo wiecie co?  Trudno. Zmieniłam zdanie. Nie szkodzi, że czas i plany na ten tydzień nie pozwolą mi tego wszystkiego zrobić. Pojadę bardziej na spontan. Większe wyzwanie. :) Postaram się jeszcze swój angielski trochę ogarnąć, podsumować sobie wszystko, ale również postaram się nie przejmować tym wszystkim za bardzo. Bo co ja już teraz mogę zrobić? Co ma być to będzie! :)

A jeśli chodzi o moich hostów.. Nie wiem czy mogę już teraz takie rzeczy mówić (zwłaszcza, że w dalszym ciągu obawiam się, czy w realu będziemy mieli o czym rozmawiać i czy się w ogóle zrozumiemy ;p), ale wydaje mi się, że są naprawdę w porządku. Sporo czasu poświęcają sprawie przyjazdu ich au pair i są w to naprawdę zaangażowani. Co lepsze, Sofia kiedyś powiedziała, że kupi mi wszystkie potrzebne rzeczy typu szampon, żel pod prysznic, itd. Tak, że nie będę musiała tego ze sobą zabierać (i wydawać dodatkowo pieniędzy ;D). Ale jak mi wysłała listę tych rzeczy, które zamierza kupić, bardzo pozytywnie się zdziwiłam, bo wypisała tam możliwe WSZYSTKO. Od szczoteczki do zębów po balsamy z filtrem, balsamy po opalaniu i wkładki higieniczne. Haha. Poważnie. Jeśli kupi wszystko to, co napisała, to będzie to naprawdę bardzo miły gest z ich strony. :) 

Zmieniając temat: Chciałam wam przedstawić (późno, bo późno, ale lepiej teraz niż wcale) moją futrzastą miłość, która jest najcudowniejszym uosobieniem czworonożnego zbiorowiska alergenów:


Ta piękna mordka, to mój kociak, który jest (wykastrowanym, ale) mężczyzną, jednak imię ma damskie, bowiem wołam na niego po prostu: Niunia. Zwierz jest cudowny i mimo, iż mam na niego straszną alergię, to będzie mi go bardzo brakowało podczas mojej nieobecności w domu. Myślę, że jemu mnie również, bo mimo iż udaje, że go to wszystko nic nie obchodzi, to lubi mnie najbardziej ze wszystkich. ;D Hahaha. 

Z przymkniętymi oczkami


A i wiecie co? Mordowałam się dzisiaj chyba z godzinę, z tymi mazakami do kąpieli, które kupiłam Marcie, pomyślałam, że sprawdzę je, "w razie czego". I okazało się, że za nic nie mogłam sprawić, aby zadziałały! Tzn nic mi nie leciało, cokolwiek bym z nimi robiła. Ostatecznie dałam je tacie, aby coś pokombinował i ze swoim technicznym mózgiem zadziałał mi mazaki. :) Dzięki tato.

Aaaa! Informacja z ostatniej chwili! Oscar ma mój bilet miesięczny. Ale zostawił go w samochodzie, więc wyśle mi jego zdjęcie dopiero jutro. Super, super, super! Teraz ustalamy mojego operatora hiszpańskiego numeru telefonu i chyba zdecydujemy się na Simyo. Oooooh, jest pięknie. :)

Kurczę, właśnie moje podekscytowanie po rozmowie z hostem znacznie wzrosło. To już za 4 dni! Nareszcie! Aaaa! Oh (i inne onomatopeje ;p)  tak się nie mogę doczekać! ;)

PS. Uwierzycie, że kiedyś liczba moich dni do wyjazdu rozpoczynała się od 6, a nawet 7 i miała dwie cyferki?! ;D

niedziela, 19 czerwca 2011

6 days! Pocałunki

Aaaaaaa! Ludzie moi mili! Jest cudownie! 
Ros dojechała na miejsce i jest bardzo zadowolona, a to najważniejsze w tej chwili. :) Tak się cieszę, że ona już tam jest! To wszystko teraz nabiera takiego innego wymiaru. Sama nawet nie wiem jak go nazwać. :)

I wiecie co? Bardzo dziękuję wam za te liczne słowa wsparcia i mądrości (!) wylewne w komentarzach (zwłaszcza pod ostatnim postem). Kto nie czytał, niech poczyta, bo powiadam - warto! ;) Dzięki laseczki, dzięki. :)

Powiem wam coś: Wczoraj host, na moją prośbę, dosłał mi swoje jakieś dwa inne zdjęcia, cobym go poznała, bo miałam tylko jedno, takie pozowane. I słuchajcie! Normalnie padłam! Mój host to jakiś mafiozo! I to nie byle jaki! Wysłał mi focię w limuzynie (jak się dowiedziałam później - kolegi), kiedy jedzie na imprezę, w białych spodenkach i białym szaliczku, z żoną u boku. No nie mogłam! Hahaha. Nowe oblicze, mojego Mafiohosta. Jak dobrze, że poprosiłam go o inne zdjęcia, bo bym go rzeczywiście mogła nie poznać na lotnisku! ;)

Sprawa numer dwa: Chyba obawiając się, że jest inaczej, zapytał się mnie, czy chciałabym spędzić z nimi niedzielę. Oczywiście powiedziałam, że choćby mnie wołami ciągnęli to nie ma szans! Haha, żartuję, ofc. :) Odpowiedziałam, co rzeczywiście uważam, czyli, że bardzo chętnie (mimo, iż się tego koszmarnie boję). A więc już wiem, że w niedzielę robimy coś razem. Po chwili jeszcze pyta: Co jadasz na śniadanie? Trochę spędziliśmy na dyskutowaniu o naszych śniadaniowych zwyczajach. Ale to było miłe z jego strony, że spytał.

A i wiecie co? Już zaliczyłam swoja pierwszą wpadkę. Tzn wpadką się okaże, jak przypadkiem Oscar zapamiętał, tekst jaki walnęłam o jedzeniu warzyw na śniadanie. Hahaha. W ogóle skąd mi to przyszło do głowy?! Kiedyś czasem jadałam sobie rano marchewki, a że było już późno jak rozmawialiśmy, to stąd chyba ten idiotyzm. Mam tylko wielką nadzieje, że poprawione po chwili stwierdzenie na "ale to baaaardzo rzadko" uratuje sprawę i przypadkiem nie spotkam rano prezentu w postaci ugotowanego buraka czy innego warzywa. :P

No i perełka na koniec: Żegnamy się już przez chwilę, i jak zawsze Oscar wysyła mi "kisses", a ja mu na to (poznane niedawno): "besos", które znaczy to samo. On uradowany, że znam jakieś nowe słowo, po "bye" i chwili ciszy dodaje (uwaga): "pocałunki"! Hahaha. To było taaakie słodkie! I mnie kompletnie rozwaliło. :) 

A więc i ja wam piszę moi mili... POCAŁUNKI! ;)

sobota, 18 czerwca 2011

7 days! Ale.. o co w ogóle chodzi?!

Jeszcze tydzień i wyjeżdżam. Wyjeżdżam? Aha. Ale gdzie ja właściwie wyjeżdżam? Do Hiszpanii. Do Hiszpanii?!

W sumie to jakoś mi się nie chce. Bo co ja tam będę robić?

Dokładnie za tydzień o tej porze będę już w Madrycie. Przypuszczalnie w drodze do Villafranca, bądź już w wielkim domu hostów. Ok.

W sumie Marta raczej nie za bardzo mówi po angielsku. No trudno, poradzimy sobie. Ale będę z nią spędzać po 6 godzin dziennie. Jakieś tam zabawy znam, ale jak pomyślę, to nie aż tak dużo. Co więc będziemy robić przez tyle czasu?

Nawet nie mam grafiku pracy. Nie muszę sprzątać. Nie muszę gotować. Nawet mogę spać do późna. To co ja tam do cholery mam robić?!

Wolny czas to fajna sprawa, można spotykać nowych ludzi, umawiać się z tymi już wcześniej poznanymi, zwiedzać, imprezować, romansować, chodzić na zakupy, na spacery, smażyć się na słońcu, kąpać w basenie.

Hiszpania? Ok. 

Ale oni mówią tam tylko po hiszpańsku! I jest tam straszny upał!

Hm.. pomyślmy na spokojnie. Lista A: wady, Lista B: zalety. Niech ja się zastanowię.. Hm... Cholera. Chyba trochę za późno o tym myślę. To już za 7 dni! W ogóle w co ja się wpakowałam?!

------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

A teraz dobry wieczór! :) 
Oto przedstawiłam wam przykładowe me myśli dnia dzisiejszego. Ogólnie można by je nazwać dość wymownie, tak jak nazwany został mój dzisiejszy post. Bowiem... Trochę tego jeszcze nie ogarniam. Nie ogarniam zmieniającej się sytuacji. Tego, że niebawem coś się zmieni. Coś będzie inaczej. Coś będzie BARDZO inaczej. W sumie nie wiem co powinnam teraz czuć, jak się zachowywać. Ale chyba jestem dość spokojna, jak na zbliżające się wielkie coś, które będzie kompletnym przełomem w moim życiu. Bo prawda jest taka, że szokiem na pewno będzie wielkim, a więc i przełomem, bo wszystko będzie inne. I chyba nie muszę wymieniać, które "wszystko". 

Dorwał mnie wczoraj taki mały-duży stres. Trochę mnie siekło. Ale ostatecznie jakoś przeszło. I na razie jestem w fazie "moja wyobraźnia tego nie ogarnia". Boję się wielu rzeczy, zwłaszcza języka, ale są rzeczy, których po prostu nie umiem sobie wyobrazić, bo  najzwyczajniej nie wiem jak będą wyglądać. I to jest dla mnie trochę dziwne.

Moje myśli są bardzo rozbieżne, skontrastowane. Raz się cieszę, raz się stresuję, raz mi się nie chce, raz mi się bardzo chce. W jednej chwili nie wierzę, że robię coś takiego, za chwilę wydaje mi się, że przecież to proste, normalne, oczywiste. I tak w kółko. ;) Tak się dzieje jak już zaczynam myśleć o wyjeździe, na który z resztą będę się pakować już w czwartek. Ale raczej staram się długo nie skupiać na tym temacie, bo boję się, że wtedy pojawi się ten straszny stres. Ten sam, który zaatakował mnie przed egzaminem na prawko, i który na chwilę zawitał w piątek. Dziwne to wszystko jakieś. ;) Rozumiecie mnie? Chociaż troszeczkę macie pojęcie o czym ja tak zrzędzę od kilku minut?

Dzisiaj Ros (http://rosario-aupair.blogspot.com/) leci do Madrytu. A dokładniej.. jak przypuszczam, właśnie jest w samolocie. To niemożliwe, że to wszystko jest JUŻ. Mówiła, że na miejscu będzie o północy. Czekam więc z niecierpliwością na sms'a od niej. Myślę, że będę dużo spokojniejsza jak się dowiem, że już tam jest, że szczęśliwie wylądowała, że wszystko jest dobrze, i że tak naprawdę niebawem się zobaczymy. :) 


Ale wiecie co? Bardzo się cieszę, że lecę. I bardzo się cieszę, że założyłam tego bloga - miejsce, gdzie mogę wam o tym wszystkim opowiadać, czasem trochę pozrzędzić. ;) Bo pewnie jak część z was, i ja z niecierpliwością czekam na ten przyszły weekend, kiedy wyruszę zupełnie sama w nowe, nieznane. :)

wtorek, 14 czerwca 2011

11 days! & Pieczone ziemniaczki z czosnkiem i ziołami

Wpadło mi do głowy, że zjadłabym dziś do obiadu ziemniaki, w innej postaci niż zwykle. Poszperałam więc w internecie i tak (zainspirowana przepisem ze strony http://ninawkuchni.blogspot.com/) zdecydowałam się zrobić młode ziemniaczki zapiekane z czosnkiem i ziołami. Przepis z chęcią podaję niżej. Pomysł oczywiście bardzo się przyjął, bo ziemniaczki okazały się całkiem smaczne, a w domu ładnie pachniało z piekarnika. :) Niestety, zanim zdążyłam zrobić zdjęcia efektownie wyglądającej armii ziemniaków zgarnięto je na talerze i zjedzono, więc wrzucam tylko to, co udało mi się sfotografować, a więc kawałek swojego talerza. Hahaha ;)

Przypuszczalnie następnym razem dodałabym trochę więcej czosnku, bo mimo iż sypnęłam go szczodrze, nie było go za mocno czuć. To taka rada, dla osób ewentualnie planujących upiec sobie ziemniaki według tego jakże skomplikowanego przepisu. ;p


 

Czuję się beznadziejnie. Od kilku dni strasznie zalewam się katarem. Bez przerwy smarkam i nie jest to żadna hiperbola. Zwyczajnie nie ma szansy, aby się rozstała z chusteczką na minutę.  To głównie przez alergię, która jest przyczyną również wyglądu mej twarzy, przypominającej krzyżówkę kosmity z zoombie o czerwonym nosie. Ale dzisiaj chyba jest to już coś więcej, bo jestem kompletnie przymulona, śpiąca, marzę tylko o powrocie do łóżka, a moje zdolności do sensowniejszego myślenia zupełnie zanikły, podobnie jak możliwość wydawania z siebie dźwięku innego niż bełkot (na co zwróciła mi uwagę nawet siostra). Moja mama się nieźle rozchorowała, czuję, że i mnie coś bierze. Prooooszę, niee. Nie chce mi się chorować.. Hm, może dzisiaj trochę pomęczy i przejdzie bokiem? Jednego jestem pewna - że zaraz pakuję się do łóżka i robię sobie trochę spóźnioną siestę. A co. :) 

Jutro nie zamierzam iść do szkoły. Jeszcze niedawno miałam plan chodzić do samiuśkiego końca roku, ale poważnie, to jest zupełnie bez sensu. Zu-peł-nie. Na szczęście nie jestem na tyle nienormalnym człowiekiem, żeby iść na zajęcia na 7 rano, aby zacząć dzień od francuskiego, a później robić wielkie nic, przez pół dnia (w szkole). Tak więc.. zostaję w domu i bardzo mnie to cieszy. :) Może w końcu zabiorę się za te słówka z angielskiego, co to zalegają całymi stosami na moim biurku..? ;>

Uciekam poczytać sobie książkę, a was zostawiam z przepisem na ziemniaczki. :)


Ziemniaczki pieczone, z czosnkiem i ziołami:
Składniki:
- ziemniaki [młode]
- sok z cytryny
- czosnek granulowany [dużo]
- pieprz
- sól
- oliwa z oliwek/dobry olej
- zioła prowansalskie
- opcjonalnie świeże zioła np. tymianek, lubczyk

Młode ziemniaki dokładnie szorujemy szczoteczką (bądź skrobiemy nożykiem) pod bieżącą wodą. Kroimy je na ćwiartki lub ósemki - w zależności od wielkości. Blachę wykładamy papierem do pieczenia, po czym układamy na niej ziemniaki. Skrapiamy sokiem z cytryny. Przyprawiamy: solą, pieprzem, ziołami, czosnkiem (dużą ilością), polewamy oliwą. Ziemniaczki pieczemy w temperaturze 200 stopni, przez 35-40 minut. ;)
Enjoy!

niedziela, 12 czerwca 2011

13 days! & Coś o egzaminie, zapomnianych dokumentach i nowych prezentach dla hf

Niestety, muszę oświadczyć, że we wrześniu będę podchodzić do "egzaminu z prawka podejście numer trzy". I mam wielką nadzieję, że będzie to podejście ostatnie. Co tym razem spaprałam? Dokonałam rzeczy niewybaczalnej, bowiem zrobiłam błąd - oblałam, wracając już do WORDu. Aaaaaaaaaaa! Głupia ja! Zrobiłam ładnie wszystkie zadania, które trzeba było wykonać, nawet ślicznie zaparkowałam. Egzaminator był jeszcze lepszy niż ostatni! Mówił do mnie tak milutko, żebym dokładnie wiedziała o co mu chodzi, fajnie mi się z nim jeździło. Wybrał w ogóle trasę, gdzie po większej części z niej jechałam pierwszy raz, ale i tak było dobrze. Pełna koncentracja. Wjechaliśmy na osiedle, gdzie było chyba z pięć skrzyżowań równorzędnych, i na każdym z nich uważałam, jechałam z 3 km na godzinę, zawróciłam jak kazał i wracałam tą samą drogą. I na końcu było skrzyżowanie na którym miałam pierwszeństwo, przebiegało ono z prawej strony. I w tamtym momencie nie zwolniłam tak bardzo jak poprzednio sugerując się pierwszeństwem, a z prawej strony wyjechał czerwony samochód (który miał pierwszeństwo w tej sytuacji bardziej niż ja) no i koniec. Egzaminator zahamował (ja z resztą też, ale już  było za późno), po wszystkim. Było nam obojgu strasznie przykro.  Wymusiłam pierwszeństwo. Ja oczywiście się popłakałam. A on całą drogę podnosił mnie na duchu i mówił dużo pozytywnych rzeczy, próbując jednocześnie wytłumaczyć sobie, jak mogło dojść do tego, że nagle zrobiłam taki błąd.. Dodatkowo nieźle mnie przybił mówiąc, że właśnie wracaliśmy już do ośrodka i to miał być koniec - zdałabym. Aaaa. :( I już miałabym spokój! No nie.. strasznie mi szkoda. Ale przynajmniej czuje się trochę pewniej, że jak ktoś mnie dobrze poprowadzi, to potrafię to wszystko wykonać. Nawet zaparkować! Haha. Ale co to za pocieszenie, skoro oblałam egzamin... :P

Wracając samochodem do Gliwic (zawoziła mnie rodzinka) w połowie drogi uświadomiliśmy sobie, że nie mam swoich dokumentów! Zostawiłam w samochodzie egzaminacyjnym! Z tych wszystkich emocji zupełnie o nich zapomniałam! A więc wróciliśmy pędem, bo niebawem miały się kończyć ostatnie egzaminy. Na szczęście udało mi się zdążyć w ostatnich minutach, kiedy egzaminatorzy byli w swoim pokoju. Wpuścili mnie do samochodu, zabrałam co swoje i mogliśmy jechać na pizzę.

Apropo pizzy, po raz pierwszy miałam okazję skorzystać ze zniżki 40 %, ze swojej karty Euro 26. ;D

Do domu wróciłam dość późno, dlatego, że czekały nas jeszcze zakupy, na których przy okazji, dokupiłam prezenty dla host family i dla siebie torbę, która ma pełnić rolę bagażu podręcznego. Mam nadzieję, że nie okaże się za duża..

Ostatnie już prezentowe zakupy zakończyły się nabyciem:

Dla Jaime: dzidziusiowe kubeczki do układania wierzy z cyferkami i alfabetem.


Dla Marty: banki mydlane z żabką.


I dla rodziców: miód pitny ;)


Mam nadzieję, że prezenty im się spodobają. ;) Oczywiście dopisuję je, do listy prezentów wcześniej zakupionych, widocznych w zakładce powyżej.

Żeby nie było, sobie też coś kupiłam - właśnie ową torbę:


Oscar mówi, że złożył już dokumenty o bilet miesięczny i kilka dni przed końcem miesiąca powinnam go dostać. 

A za dokładnie dwa tygodnie - w niedzielę, będę przeżywała swoje pierwsze popołudnie w Madrycie! Yeaaah! ;)

EDIT: W kolumnie po prawej stronie dodałam listę blogów au pair, jeśli ktoś chciałby zajrzeć do innych dziewcząt. Mam nadzieję, że nie macie nic przeciwko drogie operki. :)

piątek, 10 czerwca 2011

15 days! Super-duper gifts for my host children

Dlaczego "for host children" a nie standardowo "for host family"? A to dlatego, że mam prezenty tylko dla dzieci. Na chwilę obecną. Chociaż nie wiem czy tak nie pozostanie, bo nie mam pojęcia co kupić host rodzicom i czy w ogóle kupić. To głównie z tego powodu, że w domu w Villafranca będą mieszkać poza hostem i hostką również: Lidia - kochana przez nich housekeeper oraz Berta -siostra hostki. Gdyby chodziło o samych hostów to coś bym jeszcze pokombinowała, ale tam będzie (przez jakiś czas) przebywało czworo dorosłych ludzi! I co ja mam zrobić? Każdemu coś kupować? Z osobna? No raczej nie. To strasznie dużo główkowania i strasznie dużo pieniędzy! Już te prezenty, co mam, trochę mnie kosztowały, a to jeszcze nie koniec.. Pomyślałam więc, ze dzieciom kupię, co zaplanowałam, a reszcie np. polskie cukierki zapakowane w takie małe paczuszki. Ale uświadomiłam sobie, że to  jednak nie najlepszy pomysł, bo wszystko się przecież lada chwila rozpłynie w tej hiszpańskiej temperaturze! Więc zostałam na razie przy prezentach tylko dla dzieci. No powiedzcie, co ja mam zrobić? Każda myśl i sugestia jest bardzo pożądana. Macie jakieś pomysły? ;>


A oto, co kupiłam dzieciom (które mam uczyć angielskiego, oraz wykluczając od razu zabawki, bo moje host children należą do tych, które wszystko mają):

 Peppa Pig - "Peppa goes swimming"
 - dla Marty

(Zdjęcia te są ściągnięte ze strony Empiku)

Peppa Pig - "Dentist trip" - dla Marty


Z serii "Baby touch" - "Car", książeczka z kilkoma grubymi kartkami, i z miejscami, które można dotknąć, mają np. wystającą tapicerkę, kółka z jakiegoś materiału, itd. - dla Jaime, oczywiście ;)
Oraz głównie dla Marty, ale w sumie dla Jaime też (i dla mnie!) - mazaki do kąpieli, którymi można rysować i pisać różne rzeczy po ciele. ;) Myślę, że zabawy będziemy miały co nie miara. ;P



Do tego, możliwe, że uda mi się ściągnąć karty "First words" dla Jaime, lub kupię mu inną duperelę, a dla Marty, przywiozę obiecane bańki mydlane - naszą wspólną miłość. ;) Ah! I zegarek - bransoletkę z cukierków, na rękę. ;)
Dalej apeluję o pomysły na ewentualny prezent dla reszty host ludzi.

UWAGA dla wszystkich miłośniczek "Literatury w spódnicy"! Odkryłam (w sumie, usłyszawszy wcześniej z ust koleżanki), że w Carrefour książki z tej serii są za całe 5 zł! Przez pojawiającą się u mnie ostatnio słabość do (kupowania! - o zgrozo) książek lekkich i przyjemnych, nabyłam dla siebie trzy sztuki: "Impreza u Ralpha", "Życie po [życiu z facetem]" i "Dziewczyna w Mieście Aniołów". Tytuły mówią same za siebie, haha.  Ale przypuszczam (po przeczytaniu tyłów okładek), że są równie sympatyczne do poczytania i odprężenia się, jak wszystkie inne z tej serii. Obecnie natomiast, czytam zakupioną kilka dni temu, gdzie indziej: "Chodźmy razem" - baaaardzo fajna. ;) Dla sceptycznie nastawionych: Te książki niosą bardzo pozytywne treści! I nieraz nawet całkiem mądre. ;D

Ah! I jeszcze jedno! Informacja dla kojarzących życie i filozofię Bridget Jones: wyobraźcie sobie, że ostatnio natknęłam się w antykwariacie na sławetną książkę "Mężczyźni są z Marsa, kobiety z Wenus", czyli o Marsjanach i Wenusjankach. ;D Hahaha. Aż mi się na twarzy pojawił wieeeelki uśmiech! :)

I na tym kończę mój wywód na dzisiaj.

Pozdrawiam was gorąco moi drodzy czytelnicy! Ci, którzy się ujawniacie w komentarzach i Ci, którzy jednak pozostajecie w ukryciu. Jakże cenna jest dla mnie wasza obecność! ;) Dobranoc!

środa, 8 czerwca 2011

17 days! & Some news and "my place"

Lista newsów znajduje się poniżej, natomiast teraz...
Jak zapowiedziałam, zamierzam pokazać wam jedno miejsce, które odwiedziłam w ten weekend. Niestety, po wrzuceniu zdjęć do kompa, okazało się, że nie wszystkie, przez brzydką pogodę, wyszły tak jakbym chciała, więc nie wstawię ich zbyt dużo, pewnie ku waszej radości, haha. :)

Jeśli o "to miejsce" chodzi.. nazywa się Kamieniec, taka wioseczka nie tak daleko moich Gliwic, gdzie spędziłam kilka razy wakacje, w początkach swej dorastającej młodości, a teraz czasem jeżdżę na kilka godzin pospacerować, odpocząć. Znajduje się tam piękny zamek, w którym obecnie jest sanatorium dla dzieci i młodzieży. Swojego czasu, dla mnie - posiadaczki alergii i astmy, był to niezły pomysł, przy okazji przydatny dla zdrowia, na spędzanie wakacji. I teraz wiem, że wyjazd tam, był najlepszą rzeczą jaka mogła mnie wtedy spotkać. :) Poznałam masę wspaniałych ludzi, w tym swoją pierwszą prawdziwą miłość, z którą mnie - wówczas młodziutką osobę, los nieszczęśliwie rozdzielił. Jakie to było bolesne i dramatyczne! Nie wyobrażacie sobie. 3 lata to przeżywałam! Haha. Mimo tego, iż czasem wiało nudą i robiliśmy wielkie nic, to właśnie tam doświadczyłam jednych z najwspanialszych uczuć, przeżyć - przeróżnych. I przede wszystkim.. odkryłam, że mam biodra! ;)

Niestety będąc tam ostatnio, nie miałam na tyle odwagi aby wejść do środka (a tam dopiero jest co oglądać!) ale cyknęłam zdjęcia od zewnątrz zamkowi oraz zalewowi, nad który zawsze z radością chodziliśmy w upalne dni, aby popluskać się w rzeczce opływającej ów zalew. :)

Zamek od strony parku, placu zabaw - tej mniej urodziwej, ale do drugiej strony nie miałam dojścia.
Domek, w którym sypialiśmy i schodki, po których czasem pani puszczała nas w nocy na dwór, abyśmy się wyszaleli i szybciej poszli spać. ;p
Kamyczki zalewowe
Kładka nad rzeczką
Ławeczka, która mimo niepogody wyglądała pięknie!
Newsy ze świata Ani:
- wyrobiłam sobie w końcu ubezpieczenia! Ekuz już mam w ręce, a Euro 26 dostanę jutro. Bezproblemowo. Szybciutko. Pięknie. :)
- z książeczkami zamówionymi do Empiku, które szły, szły i dojść nie mogły, okazało się, że jest jakiś problem i nie mogą dokompletować wszystkich, przez co wszystko się opóźnia i przesuwa. Z polecenia pani ze sklepu, anulowałam to zamówienie i chciałam złożyć nowe, bez tamtych felernych książek, ale wyszło, że się nie da. No i masz Ci. Z tego co wiem, w Zabrzu mają jeszcze dokładnie te co ja potrzebuję, więc może uda mi się je jeszcze dorwać jak do tego Zabrza dojadę. Jak nie, to będę zamawiać gdzieś indziej. Byle zdążyć!
- z Oscarem wszystko dobrze, nadal się odzywa, a więc jest szansa, że się nagle nie rozmyśli! Mało tego, właśnie załatwia mi bilet miesięczny, a przynajmniej tak mówi. ;P
- w sobotę Ros ma urodziny, ale my zamierzamy naprawdę świętować nasze osiemnastki w Madrycie. Będzie pięknie. ;)
- ja natomiast w sobotę mam "egzamin z prawka podejście numer dwa" i mam straszną ochotę to zdać, tylko po to, aby nie musieć robić tego następny raz. Haha. Kurczę, pojeździłabym autkiem..
- w szkole, wystawianie ocen zakończone, a więc mogę bez wyrzutów sumienia czytać kolejną książkę niebędącą lekturą. ;)
- kupiłam sobie nowy lakier do paznokci! W kolorze lodowego błękitu. Już czekam aż róż mi odpryśnie, aby móc nim pomalować łapki. Haha.
- przygotowałam sobie bardzo długą listę z rzeczami, które muszę zabrać ze sobą, podzieloną na kilka kategorii. I tak się zastanawiam.. jak to wszystko ma się zmieścić do mojej walizki?!

A to kolory lakierów, między którymi nie mogłam się zdecydować. ;)

niedziela, 5 czerwca 2011

20 days! & Ah! Rycerze i górale.

Aaaaaaaaaah! Kocham rycerzy i górali! A właściwiej mówiąc.. Przypomniałam sobie dzisiaj o istnieniu płci przeciwnej (co nie wiem czy się dla mnie dobrze skończy ;p), a zwłaszcza o moich dwóch ulubionych rodzajach owej płci przeciwnej (jeśli mogę tak powiedzieć, a pewnie nie), bowiem: mężczyznach rekonstruujących średniowiecze (które samo w sobie uwielbiam) i.. góralach! 
Zaczynając od tych pierwszych.. Już od dawna istnieje we mnie silnie niezrozumiały pociąg do owych ludzi (o czym kilka osób bardzo dobrze wie, haha) i ujrzawszy dziś na festynie, na który wpadłam pod koniec, dwóch panów pięknie wyglądających w swoich ubraniach i walczących na miecze, aż uruchomiły się we mnie pewne wspomnienia , na skutek czego, coś dziwnego silnie przeszyło całe me ciało. Ahhh! Szkoda, że nie ich miecz! Haha. Co oni takiego w sobie mają? Pasję, męskość, i dużo więcej. ;) Oczywiście wiadomo, takie "pokazy" to średnio fascynująca rzecz, dla nich, ale przynajmniej w ten sposób mają jakaś możliwość zaszczepienia swojej miłości w innych osobach. Co bardzo szanuję i podziwiam. :)
Jeśli zaś o górali chodzi.. chwilę po pokazie sztuk rycerskich wystąpił zespół górali, którzy radośnie tańczyli, skakali, śpiewali i robili inne góralskie rzeczy (które wbrew pozorom wymagają bardzo dużej siły fizycznej). Może niektórzy uważają to za jakąś nudę, czy obciach, ale kurde.. to jest naprawdę fantastyczne! I w momencie patrzenia na ich pokaz znów wróciły wspomnienia, tym razem inne, i zapragnęłam jak co roku powrócić na Podhale. Stęskniłam się za górami, Podhalem i tamtym cudownym  klimatem. Są miejsca i ludzie, które mają w sobie coś niepowtarzalnie niesamowitego.. :)

I pewnie gdyby tylko Wielki Mistrz bądź jakiś piękny góral zechciał mnie porwać, nie miałabym zupełnie nic przeciwko! ;)

Dzisiaj chciałam się podzielić z wami właśnie tymi refleksjami, bo pomyślałam, że skoro już tworzę bloga o swoim życiu, a więc i o sobie, to nie zaszkodzi powiedzieć coś więcej, czego dotychczas np. nie wiedzieliście, a jest dla mnie dość istotne. :) Bo prawda jest taka, że niegdyś mężczyźni byli w moim życiu baaaaaardzo istotni! Haha. :)

Ogólnie dzisiejszy dzień mogę zaliczyć do refleksyjno-bogatych w różne uczucia. Chciałabym wam też opowiedzieć, o pewnym miejscu, w którym byłam dzisiaj po raz pierwszy od wielu lat, miejscu, które odegrało w moim życiu bardzo ważną rolę i było swojego rodzaju punktem zwrotnym. To bardzo piękne miejsce, pełne wspaniałych wspomnień, i.. ładnych widoków, którym dzisiaj zrobiłam zdjęcia. Nie chciałabym jednak was dzisiaj więcej przynudzać, ale obiecuję, że nie obejdzie się bez tego ;p i w następnym poście opowiem co to za miejsce, a także pokażę. ;)

PS.1 --> Przepraszam za chaotyczność posta, ale uznałam, że napiszę go pod wpływem impulsu, będzie wówczas bardziej naturalnie i prawdziwie. ;)
PS. 2 --> Dobiliśmy do 3 tysięcy wejść, bardzo mi miło. :)

piątek, 3 czerwca 2011

22 days! & Statistics

W skrócie telegraficznym: Przez kilka dni z powodu silnej burzy nie miałam internetu. Ekstra. Oczywiście, to jest taki czas, kiedy człowiek tryska szczęściem. Niby nic takiego, ot jakiś internet, ale jak go nie ma..to źleeee, oj źle. Nawet pies sąsiadów był jakiś bardziej smutny..

Oscar dostał mój list, ucieszył się z pocztówki. Kopie dowodu już mu wysłałam, a więc mogę liczyć, że wkrótce poczyni jakieś kroki, aby wyrobić mi bilet miesięczny. Właściwie ostatnio uświadomiłam sobie, jakim skarbem ( i oszczędnością funduszy) będzie dla mnie ów bilet na prawie wszystko co jeździ, bo o jedną rzecz, na którą trzeba wydawać pieniądze, mniej. ;)

Zamierzam za kilka sekund wyjść, coby miło spędzić wieczór z Gruu i butelką różowego wina, więc pozwólcie, że w dość prosty i jakże przemawiający (nie sądzicie?) sposób, (formą zaczerpniętą  od B.J.) przedstawię wam kilka istotnych faktów z mojego życia, w tejże skromnej statystyce:

Przeczytane strony "Zbrodni i kary": 0
Przeczytane strony książek nie będących "Zbrodnią i karą": 592
Liczba zrzuconych kilogramów: 0
Próby przejścia na dietę: 3
Liczna myśli o poważnym przejściu na dietę: [już] 0
Rozwalone palce u stóp: 1
Ból towarzyszący rozwalonemu palcu u stopy: niemiłosierny!
Czas pozostały do "egzaminu z prawka podejście numer dwa": 1 tydzień
Kroki poczynione, aby wyrobić ubezpieczenie: 0
Prezenty zamówione, które doszły do sklepu: 0
Nowe słowa poznane po hiszpańsku: 0
Liczba powodów do stresu przed wyjazdem: 1253
Liczba pozytywnych myśli: wystarczająca ;)