piątek, 21 października 2011

Wprowadzka do mieszkania na Moreno Nieto i ostatnie dni w MOIM MADRYCIE!

W Intercambiador de Moncloa znalazlam sie wtedy poraz ostatni. Poraz ostatni rowniez zegnal mnie luk triumfalny na Moncloa, nad ktorym to nieraz tak sie rozplywalam, robiac mu miliard zdjec o roznych porach dnia i nocy. Stal sie on bowiem dla mnie pewnym symbolem Madrytu, wolnosci, szczescia. Symbolem tego przyjemnego uczucia, towarzyszacemu swiadomosci, ze w tej chwili moje zycie lezy w moich rekach, a swiat stoi otworem.

Od razu po przyjezdzie popedzilam na metro, usiadlam przed bramkami, na swoich dwoch walizkach i czekalam na Pauline, z ktora tez mialam sie widziec poraz ostatni. Tego dnia miala wyjechac do swojego chlopaka, na polnoc i szczesliwie udalo nam sie tak zegrac czas, aby zobaczyc sie choc na pol godziny. Siedzac tam, nie dowierzalam temu wszystkiemu co sie wlasnie dzieje. Mialam ja widziec ostatni raz, wszystko po malu dobiegalo konca. Sytuacja nabrala tak patetycznego charakteru, ze czy chcialam czy nie, na sam widok Pauliny polecialy mi lzy, duuuzo lez. Haha. Nie lubie sie rozstawac, nie cierpie sie rozstawac. Zwlaszcza z ludzmi, ktorzy na prawde duzo dla mnie znacza. Ktorzy potrafia sie z Toba smiac, obzerac do nieprzytomnosci, imprezowac aż do rana, a pozniej leczyc wspolnie kaca, robic nic, albo porzadnie opieprzyc jak jest taka potrzeba, oraz pomoc, nawet jak o pomoc nie prosisz..
Kochana, chyba napisze do Ciebie odę. :)

W kazdym badz razie, po zlapaniu przez kazda z nas dwóch roznych lini metra, udalam sie na Puerta del Sol, gdzie zaczelam swoje przez kilka godzin trwajace koczownicze zycie. :P

Siedzac na fontannie z walizami mymi, poznalam pana Hamerykana, ktory wzial mnie za rowniez Hamerykanke i opowiadal o swojej pasji uczenia kobiet gry w szachy. Pozniej, doczekalam sie swojego mezczyzny, ktory zabral moje walizki, coby je przechowac w swoim miejscu pracy. Spotkalam kilka innych osob, odwiedzilam kilka sklepow i miejsc, spotkalam Marlene (moja wybawczynie od mieszkania), ktora zas wyslala mnie z jednym fly'ersem do klubu, abym sie troche rozluznila i pobawila, czekajac az ona skonczy prace. W konsekwencji czego, trafilam do klubu, w ktorym barman nie przestawal mi dolewac Sangrii i gdzie poznalam kolejnych rownie intrygujacych Amerykanow, z ktorymi przegadalam jeszcze troche swojego nadmiaru wolnego czasu. Taki, spokojny podwieczor koczownika. :) Po polnocy Marlena skonczyla prace, zabralysmy moje walizki i ruszylysmy przez Sol, na Calle Moreno Nieto, gdzie mialam mieszkac przez nastepne 4 dni.

Jak sie okazalo, w mieszkaniu przywitala nas irlandzko-hiszpanska impreza, na czele z moimi nowymi wspollokatorami - irlandka Alison i hiszpanem Jorge. Ludzie przesympatyczni, do rany przyloz, a mieszkanie wielkie i naprawde ladne.

Okolo 2, czy 3, prznieslismy sie do klubow, zeby potanczyc i pobawic do samego rana. :)

To fragment mojej drogi do mieszania na Calle Moreno Nieto:



a to sam budynek
Mieszajac tam, spedzilam na prawde fantastyczny czas. W istocie odpoczelam maksymalnie. I robilam dokladnie to, czego w tych ostatnich dniach bylo mi potrzeba.

Wracajac do hostow, bo mimo iz sie wyprowadzilam, nadal mialam z nimi kontakt, powiem tak:
Od Oscara dostalam smsa, w ktorym napisal, iz wie, ze spedzilam najlepsze wakacje w calym swoim zyciu, ze mowi mi goodbye i ze dziekuje, ze przyjechalam. Milo, ze podziekowal, ale hm.. czy ten czlowiek nie cierpi na jakis syndrom bycia Bogiem? To byla pierwsza mysl jaka mi przeszla przez glowe. Jest tak pewny, ze dal mi sama nie wiem co, i ze to wszystko, ze spedzilam udane wakacje, zawdzieczam tylko jemu.. W dalszym ciagu nie chcialam byc niemila, wiec nie odpisalam nic, bo i tez nie wiedzialam co.

Poniedzialek okazal sie dosyc stresowym dniem. Sofia miala do mnie zadzwonic z informacja, co robimy ze szpitalem. Niestety telefonu od niej sie nie doczekalam. W pewnym momencie ja zaczelam wydzwaniac, bo jesli mialam to zalatwic sama, to musialam tam pojechac jeszcze tego samego dnia, bo nastepnego przeciez odlatywalam. Dzwonilam wiec, dzwonilam, ale nikt nie odbieral. Raz bylo zajete, raz telefon wylaczony, a raz cisza. W koncu okolo 20, zdecydowalam sie zadzwonic do hosta, ktory rowniez nie odebral telefonu, ale w koncu mi napisal smsa, ze oddzwoni pozniej. Poprosilam, aby zrobil to ja najpredzej bedzie mogl, bo musze zalatwic ta sprawe ze szpitalem, oraz odzyskac jeszcze przed wyjazdem swoja karte ubezpieczenia. Na to, dostalam powalajaca odpowiedz: (tu fragment) "I thought you call say goodbye, not just for your interest." No wiecie co, wkurzylam sie i poraz pierwszy odpowiedzialam niemilo, ale szczerze, mowiac, ze ja sadzilam, iz on mi powie goodbye, kiedy jeszcze bylam w domu, a nie przez telefon. Nie wiem czy dobrze zrobilam, ale w tej chwili to juz nie mialo dla mnie znaczenia.

Po swojej lekcji golfa oddzwonil (bylo juz okolo 22) i powiedzial, ze do szpitala w razie jak jeszcze raz sie upomna, moge wyslac kopie faxem czy emailem, a ze karty nie moze mi przywiezc, bo nie bedzie to dla niego wygodne, i jesli chce, to nie jest problem, karta lezy w kuchni na blacie.

Szczesliwie, przyjaciel z Villafranca okazal sie tak wspanialy, ze nastepnego dnia rano odebral ta karte i przywiozl mi do centrum, jadac na zajecia. Co doceniam niesamowicie.

Niestety, host rowniez nie wywiazal sie z obietnicy, i zamiast w sobote, kilka dni po moim przyjezdzie, to juz z srode zablokowal moj hiszpanski numer telefonu (bo byl on na jego nazwisko i mogl zrobic co mu sie podobalo). Nie bylo to fair, gdyz wiedzial, ze zalezalo mi, aby jeszcze kilka dni go miec. Ale trudno, koniec, to tyle jesli o nich mowa.

Jesli wrocic do ostatnich moich dni w Madrycie i tego, co podczas nich robilam, to powiem wam, ze ku mojemu zdumieniu, nie polegalo to na lataniu i chlonieciu wszystkiego poraz ostatni. Poza wspomnianymi wyzej kilkoma stresowymi sytuacjami, byl to bardzo spokojny czas. Nie mialam w sobie szalonego pragnienia odwiedzenia wszystkich miejsc, w ktorych przezylam rozne niesamowite rzeczy, jeszcze raz. Nie wiem, czy do konca zrozumiecie, co mam na mysli. Ale zalezalo mi, aby wspomnienia dotyczace danych miejsc, pozostaly takie, jakie dotychczas mialam w glowie, pelne emocji, uczuc, ktore towarzyszyly mi wowczas, kiedy tam przebywalam. Poza tym, pozostawiony niedosyt i brak oficjalnego pozegnania sprawia, ze nie mam wyjscia i muszę tam wrocic. :)

A wiec, w przeciagu tych ostatnich dni, na przemian: imprezowalam, spalam, robilam cos w mieszkaniu, spedzalam czas ze wspollokatorami, poznajac dotad nieznana mi czesc Madrytu. I jak mozna sie domyslec, sporo czasu spedzalam wraz ze swoim lubym, cieszac sie (i smucac jednoczesnie) ostatnimi dniami, i zwazajac na tryb zycia w Madrycie - nocami, razem. Wlasnie to wszystko, strasznie mi bylo potrzebne na sam koniec.

Jednego wieczoru, nie mialam w planach wychodzenia na impreze, wiec mimo, iz bylam kompletnie wykonczona, dalam sie namowic Alison na spacer do znajdujacego sie w poblizu naszego mieszkania, parku. Oczywiscie, sila rzeczy, zrobilismy troche zdjec, pokażę wam kilka z nich:





Jorge i Alison.
Ali i ja.
Od poczatku zastanawia mnie, na co sie tak gapie. :P
Z Jorge.
Coś ślicznego, i ja po prawej. :)
We wtorek, spakowałam walizki, opuściłam mieszkanie, i ruszyłam na Puerta del Sol, aby ostatnie chwile, przed wyprawą na lotnisko spędzic u boku męzczyzny, którego wcale nie wyobrażałam sobie opuszczać. Niestety, nie mógł wziać wolnego, aby mnie odwieźć na lotnisko (teraz myślę, że może nawet lepiej), w związku z czym, postanowiłam, że całą drogę na lotnisko w Barajas przeprawię się sama.

W ostatniej chwili, zrobiłam kilka zdjęć uliczki na której sie znajdowałam:

(Tak wyglądają typowe bary, puby od zewnatrz:)



Sławetny i ulubiony Irish Pub - Fontana de Oro




Po czym, ze lzami w oczach i walizką w rece, wsiadłam w metro, które mialo mnie zawieźć na największe w Hiszpanii lotnisko: Madryt-Barajas, po to, aby poraz ostatni powiedzieć Madrytowi:


SEE YOU SOON!

czwartek, 20 października 2011

Decyzja o wyprowadzce do centrum i ostatnie chwile w host domu.

Ciąg dalszy posta poniżej: Mialam dosyc tego wszystkiego. Bilet miesieczny konczyl mi sie w srode, a wiec od czwartku do wtorku za podroz do centrum Madrytu musialabym placic po prawie 10 euro dziennie. Nie byloby mnie na to stac, a na pewno nie zamierzalam spedzic ostatnich dni w domu. Host powiedzial, ze do tygodniowki nie doloza mi wiecej niz 10 euro, a na pytanie, czy zwroca mi pieniadze za bilet lotniczy (w mailach dopuszczal opcje zaplacenia polowy, ale zaznaczyl, ze zdecyduje pod koniec), odpowiedzial: "We're not going to give you more money." Ok, w porzadku. Jak chcecie. Do samego konca wykonywalam swoja prace jak moglam najlepiej, żeby nigdy wiecej nie mogli mi zarzucic, ze zle pracuje, czy cokolwiek. Nie bylo to zreszta niczym udawanym, bo dzieci w istocie spisaly sie w ostatnie dni duzo lepiej niz wczesniej i na mysl, ze je opuszam robilo mi sie troche smutno. Jednak zdecydowalam, ze jesli tylko bedzie taka mozliwosc, wyprowadzam sie z domu juz w sobote.

Po rozmowie z hostem na temat pieniedzy, przekonalam sie jeszcze bardziej, ze to dobry pomysl, a po smsie, jakiego dostalam w srode upewnilam sie, ze wyprowadzam sie bez dwoch zdan. Bowiem, zostalam w smsie poinformowana, ze moja au pair praca, jak to nazwal, konczy sie w piatek. I ze zapomnial mi o tym wczesniej powiedziec. Co to znaczylo? Znaczylo to tyle, ze skapiec nie chce mi placic pieniedzy za poniedzialek i wtorek i, ze moge sobie mieszkac, ale nie dostane kasy za prace. A wiec.. co ja tam wiecej mialam do roboty? W srode jeszcze przed otrzymaniem tej wiadomosci, rozgladalam sie za hostelami w centrum (jesli zdecydowalabym sie na jeden z nich, wyszloby mnie to kosztami podobnie jak dojazd). Na szczescie jednak udalo mi sie znalezc schronienie u kolezanki, innej au pair, ktora wynajmuje mieszakanie, i zaoferowala sie, ze moge zajac na ten czas jej wolny pokoj. Tak wiec bez wiekszego namyslu, poinformowalam rodzinke, ze wyprowadzam sie w sobote lub piatek, jesli nie maja nic przeciwko. Oczywiscie nie mieli, a nawet podzielali moj pomysl (sugerujac piatek), a wiec doskonale. 

Generalnie, mimo iz nie posiadalam juz zbyt duzo pieniedzy (sporo pochlonely lekarstwa na zapalenie ucha, oplacanie nieszczesnego telefonu i w ogole, nie za tanie zycie), wiedzialam, ze bedzie to bardzo dobry czas, i kolejne wyzwanie dla mnie. :) Pozytywnie napedzala mnie wizja spedzenia pieciu dni w mieszkaniu ulokowanym w samym centrum, wraz ze znajomymi, z masa wolnego czasu, z mozliwoscia odespania, a takze imprezowania kiedy i ile chce, oraz przede wszystkim, spedzenia ostatnich dni w Madrycie ze swoim mezczyzna, w ktorym bylam szalenie zakochana i z ktorym spedzilam szalenie cudowny czas.

W srode, ostatni dzien waznosci mojego biletu, wyjechalam do Madrytu pozalatwiac wszystkie swoje sprawy dotyczace mojej przeprowadzki, wyjazdu i zakupu milionomegabitowego pendrive'a, coby pomiescil wszystkie moje zdjecia. W czwartek zostalam w Villafranca, aby sie spakowac i spotkac z przyjacielem z mojej urbanizacion poraz ostatni. 

Tego tez dnia, liczylam, ze porozmawiam z hostami na temat mojego wyjazdu (bo oczywiscie nadal wszystko odbywalo sie w milej, przyjacielskiej atmosferze) i liczylam, ze opuszcze dom w takich godzinach, aby moc sie ze wszystkimi pozegnac, albo cokolwiek. Oni jednak nic nie wspominali na temat mojego wyjazdu, jak gdyby nigdy nic. Mialam wiec nadzieje, ze pozniej obgadamy godzine mojego opuszczania domu (bo wczesniej rzeczywiscie nie bylo czasu) i cos wspomna, jak oni to sobie wyobrazaja. Szczerze, mialam nadzieje, ze zaangazuja sie jakkolwiek. Uslyszalam, ze host sie pojawil w ogrodzie, ale pozniej Sofia zniknela i tak ich nie zlapalam. Zaczekalam wiec na nich w naszej czesci domu, ale nie przychodzili. A ja zas chcialam wyjsc, zobaczyc sie z przyjacielem. Bylo juz po 22. Cicho wszedzie, poszlam wiec w koncu do drugiej czesci domu, gdzie mieszkala Berta i od razu sie cofnelam, kiedy zobaczylam, ze siedza sobie razem, ciesza sie i jedza kolacje zamowiona od chinczyka. No wybaczcie, ale zrobilo mi sie troche przykro. Ze niby czlonek rodziny? Tak to wlasnie z nimi bywalo. Wkurzylam sie i chwile pozniej wybieralam do wyjscia. Z nimi zamienilam po drodze kilka slow, dalej nie palili sie do wspominania o moim wyjezdzie. Sofia powiedziala tylko, ze jutro wroci na lunch i wtedy spedzimy troche czasu razem, a po lunchu bede mogla pojechac. Ok.

W piatek rzeczywiscie, wrocila troche wczesniej, nalozyla nam makaron, zjedlismy, jak zawsze, jak gdyby nigdy nic. Ani slowa o mnie. Moze to i troche egoistyczne, ale jesli moj dom opuszczalby ktos, kto jednak mial jakis wklad w wychowanie moich dzieci albo w ogole, mieszkal ze mna przez jakis czas, na pewno skierowalabym temat na jego osobe, chocby z uprzejmosci, chocby na chwile. No wiecie co mam na mysli.. Poza tym, nieskromnie mowiac, ale angielski Marty, pomimo jej wielkich niecheci do nauki, stal sie o niebo lepszy, a mi by wystarczyly dwa slowa podziekowania przy lunchu. Malo, ze ich nie uslyszalam, nie dostalam od rodziny zadnego prezentu na pozegnanie (co bylo nieco chamskie bo tak sie robi w zwyczaju, zwlaszcza, ze ja im prezent przywiozlam), a host nawet sie ze mna nie pozegnal. Hostka zaoferowala, ze moze mnie zawiesc do Madrytu o 16, bo jedzie w tamta strone, wiec mialam godzine na zebranie reszty swoich rzeczy. W sumie nawet mnie to ucieszylo i ulatwilo sprawe, bo nie musialam placic za autobus i sie w nim targac z bagazami.

Wyobrazcie sobie jednak, ze kiedy zbieralam swoje kosmetyki z lazienki, hostka z houskeeper zaczely rozkladac moje lozko. Wierzycie w to? Nawet nie zdazylam opuscic ich domu, a one juz przy mnie rozkladaly i wynosily z pokoju moje lozko oraz inne rzeczy. Bylam wtedy tak szczesliwa, ze nie musze im juz wiecej zawadzac i wyprowadzam sie za kilka minut!

Chwile pozniej, Sofia przyszla do mnie z listem ze szpitala w Majadahondzie, o ktorym jakims trafem, zapomnieli mi wczesniej wspomniec. Oznajmila, ze domagaja sie, abym pokazala im swoja karte ubezpieczenia zdrowotnego jeszcze raz, bo inaczej bede musiala zaplacic za leczenie. Sytuacja ta zwiastowala klopoty na sam koniec. I co ja mialam w tamtej chwili zrobic? Pomyslalysmy razem, pomyslalysmy, i niechetnie, ale zgodzilam sie, aby zostawic hostce swoje ubezpieczenie. Ona miala zadzwonic tam w poniedzialek i dowiedziec sie co i jak. Ewentualnie zawiezc im ta karte, bo pracuje niedaleko i po sprawie. Coz.. dla mnie mialo to byc najwygodniejsze wyjscie, acz jak sie okazalo, jednak niekoniecznie.. Ale nie uprzedzajmy faktow, o tym pozniej.

Teraz pokaze wam, co dostalam od swojego host dziecka, dwa dni wczesniej, kiedy zajmowalysmy sie malowaniem. Ja musialam posprzatac w kuchni, wiec mala byla sama na tarasie przez moment. Przyszla po jakiejs chwili do mnie i spytala jak sie pisze "Kocham Cie". Napisalam jej na kartce i pobiegla cos broic. Zastrzegla tylko, zebym nie wchodzila. Pracowala, pracowala, i wrocila do mnie z pakunkiem, ktory w srodku zawieral takie oto arcydzielo:

Polecam zwiekszyc sobie obrazek, aby cos zobaczyc. :)

Zrobilo mi sie na prawde przemilo, zwlaszcza, ze Marta nie nalezy do dzieci, ktore chetnie pokazuja swoje uczucia, a nawet czasami zdawalo mi sie, ze ona sie ich po prostu wstydzi. Z tego tez powodu tym bardziej docenilam otrzymany prezent.

Po dopakowaniu ostatnich rzeczy, ktore nazbieralam mieszkajac tam przez ponad dwa miesiace, Sofia odwiozla mnie do Moncloa. Po drodze wspomniala, ze teraz nie moga rozmawiac przy dzieciach po angielsku, jak chca cos ukryc, bo Marta ktoregos razu sie wtracila: "I understand you!". :) Podziekowala ogolnie, ucalowalam Marte i poszlam na Intercambiador. Od tej chwili, przez jeszcze pewien czas bylam, w pewnym sensie bezdomna. co nie bylo tez takim zlym uczuciem, hahaha. :)

Kilka ważnych słów wyjaśnienia, czyli Prawda.

Well... Nie jest to dla mnie latwe, wiec przejdę od razu do rzeczy, ok?  Ale pozwole sobie od konca: 
A wiec.. do Polski wrocilam w nocy 6 wrzesnia. Czyli jak widac, troche czasu juz tutaj jestem i niestety, dalej nie potrafie sie przestawic na zupelnie inne zycie, ogarnac i przyjac do wiadomosci, ze rzeczywistosc, ktora pokochalam, zostala tam, w Madrycie, a ja jestem tutaj. Przez dluugi czas (,zeby nie powiedziec, ze nawet do tej pory) towarzyszyla mi depresja poprzyjazdowa. Nie bylam w stanie nic zrobic, nic napisac, nawet wejsc na bloga. Nawet sprawdzac maila, na ktorego przychodzily mi wasze komentarze i maile. 

Sluchajcie.. to byl najwspanialszy czas w moim zyciu. Ten wyjazd byl najcudowniejsza rzecza, jaka moglam zrobic dla siebie samej.

Skąd wiec depresja?
Zycie jakie tam prowadzilam bylo zupelnie inne od tego, tutaj w Polsce. Poznalam wiele wspanialych osob, ktore przeuwielbialam, poznalam nowa kulture, mentalnosc, ktora mnie niezwykle urzekla. Bardzo dobrze poznalam nocne zycie najlepszego pod wzgledem imprez miasta, duzo sie nauczylam, usamodzielnilam, a do tego wszystkiego sie najzwyczajniej w swiecie zakochalam. Wyobrazacie wiec sobie, jak trudne bylo dla mnie wejscie do samolotu, ktory mial mnie oddzielic od tego wszystkiego, jesli nie na zawsze, to na dlugi czas.. Stad depresja.

Dlaczego milczalam bedac jeszcze w Madrycie?
No i tu sie zaczyna ta jeszcze mniej przyjemna czesc..
Brak czasu brakiem czasu. Ale.. coz, mysle, ze aby byc z wami choc troche w porzadku, powinnam powiedziec o tym, co zaszlo. Z reszta, chce o tym powiedziec. Jesli ktos bedzie mial do mnie o to pretensje, to bardzo przepraszam, ale w tej chwili mam juz to gdzies. Bowiem..
Rzeczy, ktore opisywalam na blogu (a niestety z samego wyjazdu bylo ich bardzo niewiele), byly i tak troche okrojone, ze wzgledu na to, ze nie chcialam raczyc wszystkich "znajomych" majacych dostep do bloga, soczystymi informacjami o np. moich wszystkich romansach, czy innych bardziej osobistych rzeczach. Jednak pewnego dnia, zupelnie sie zamknelam, gdy doszla do mnie (i to w jaki sposob!) informacja, ze CAŁA moja host rodzina czyta regularnie mojego bloga... Oczywiscie, nie pisalam o nich raczej nic zlego, ale jesli sobie przypomnicie, pisywalam tutaj o bardzo roznych rzeczach, o nich rowniez, o prezentach, o wszystkim! A oni od samego poczatku, nim jeszcze przyjechalam, bezczelnie czytali to wszystko, przetlumaczone w translatorze! 

Jak sıe o tym dowiedziaIam? NadaI na samo wspomnıenıe chce mı sıe ryczec. Jednego dnıa rano, bawiIam sie z dzieckıem przy basenıe, kıedy drugıe jeszcze spaIo. PrzyszIa do mnie Lidia i przyniosIa teIefon od hosta, ktory przerazajacym gIosem, jakby míaI mnie zaraz zwoInic, powiedzıaI, ze przeczytaI mojego bIoga ı chce, abym zmıenıIa tresc ostatnıego posta, ze jemu sıe nıe  podoba. Rozumıecıe?! Nıe dosc, ze dowıedziaIam sıe, ız wszyscy z nıch czytaIı bIoga, to jeszcze host zadzwonıI do mnie, mowıac, ze mam w tej chwıIı zostawıc dzıecko, pojsc do pokoju i zmıenıc posta napısanego wıeczorem. MıaIam usunɑc z nıego sporɑ, pewna czesc. ByIam tak przestraszona, roztrzęsıona, ze nıe wıedziaIam co zrobic.ZadzwonıIam do mamy i sıe popIakaIam. Oczywıscıe nıe majac ınnego wyjscıa, zrobıIam co kazaI..

To bylo przed wyjazdem do La Manga. Od tamtej pory juz po malu zaczelo sie sypac. A w ogole, wiecie, ze wcale nie zamierzal mi powiedziec, ze nie bede miala dostepu do internetu przez dwa tygodnie? Stwierdzil, ze uprzedza mnie tylko dlatego, ze wie, ze pisze bloga codziennie. Tak, zamierzal oznajmic mi to dopiero w drodze, w samochodzie. Czy to nie bylo laskawe z jego strony ze jednak zdecydowal sie wczesniej?!
Wiem, ze moglo wydawac sie po moich postach, iz rodzinka do konca okazala sie taka wspaniala na jaka wygladala i tak dalej, ale w istocie bylo inaczej, (choc kto bardziej spostrzegawczy, zauwazyl, ze nie wszystko bylo jak trzeba). Po prostu w pewnym momencie zaczelam omijac ich temat i skupilam sie na czyms innym.

Mialam jednak ciagle swiadomosc, ze on to wszystko sobie czyta, a ja nie chcialam, aby host do ktorego stracilam zaufanie i okazal sie (nie tylko ze wzgledu na sprawe z blogiem) chamski oraz falszywy, wiedzial wszystko, co dzieje sie w moim zyciu, aby wiedzial cokolwiek. Dlatego pomyslalam, że ze wzgledu na was, bede pisac dalej, ale bez jakis wiekszych szczegolow, albo ogolnie, ale jak widzicie, nie potrafilam w ten sposob i przestalam calkiem.. A w dodatku on, mial czelnosc napisac do mnie zartobliwego maila, z zapytaniem, czy to przez niego nie pisze dalej bloga. Raz zaś stwierdzil, ze rzeczywiscie, lepiej by bylo, gdybym wlaczyla w swojej klawiaturze polskie znaki, bo wtedy mogl wiecej rozumiec (gdyz translator lepiej tlumaczyl). Cóż..

Oczywiscie, to nie tak, ze byli zli i tylko zli. Czasami na prawde mi pomagali, zawozili, albo przywozili z Madrytu, bo akurat jechali w tamta strone, albo cos tego typu. Czasami serio byli mili. W takich momentach myslalam sobie, ze ok, ja sie jeszcze bardziej postaram, zrobie cos wiecej, i tak slodko bedzie zawsze. Jednak nigdy nie udalo mi sie czuc w domu komfortowo, mimo iz czasem zdawaloby sie, ze moja relacja z Sofia jest bardzo dobra.  Ciagle mialam wrazenie ze nie sa wzgledem mnie szczerzy i nieraz mialam racje. Bo usmiechali sie usmiechali, a pozniej po czasie mowili co im sie nie podobalo i co mysla na prawde. To sprawilo, ze nigdy nie mialam pewnosci czy, (mimo, iz dawalam z siebie max i jeszcze wiecej,) robie wszysto dobrze, a oni usmiechaja sie i mowia, ze ok, bo tak jest w rzeczywistosci, czy tylko tak o sobie. A ze ja sie bardzo angazowalam emocjonalnie w to wszystko, to zalezalo mi, aby nasza relacja byla jak najbardziej w porzadku i stale glupia sie tym wszystkim zamartwialam. Teraz troche zaluje..

Hosci natomιast, zdarzalo sie, ze kiIka razy, dosIownie 10 minut przed caIa sytuacja, informowaIi mnie, iz zostawιaja mi jeszcze kiIkoro innych dzιeci, w konsekwencji czego, zajmowaIam sie np. pięciorgiem (oczywiscιe, bez zadnej dоdatkowej kаsy).

Jednego dnia, latalam za ich dziecmi do tej 18 godziny, pomimo iz oni byli w domu (razem z housekeeper), a ja mialam goraczke. Nikt nie powiedzial, abym poszla sie polozyc, bo sie zle czuje (o czym wiedzieli), albo chocby dlatego, aby dzieci nie zarazic. Coprawda, pozniej hostka przywiozla mi antybiotyk, a ja poszlam od razu po pracy spac, ale domyslcie sie jaka bylam wkurzona na cala sytuacje.

Hostowi z reszta dosyc czesto zdarzalo sie, decydowac rano, ze nie idzie do pracy i costam sobie robic. Dla mnie wtedy to byly najtrudniejsze dni, bo dzieci nie rozumialy, ze to nie istotne, iz tata jest w domu - one mialy byc ze mna, przez te osiem godzin i bawic sie ze mna, nie z tata. Dla mnie te dni byly troche upokarzajace, bo wtedy Oscar przygladal sie temu co robie i widzial, jak dzieci mnie nie sluchaja, bo obecnosc rodzica sprawiala, ze zachowywaly sie makabrycznie..

Poza tym, dopiero jakos w ostatnich dwoch tygodniach mojego pobytu dowiedzialam sie, ze tak na prawde to w kazda srode moglam sobie juz wychodzic z domu o 15. Szkoda tylko, ze nikt wczesniej mi o tym nie powiedzial. Prawda, cos na ten temat rozmawialismy na samym poczatku. Ale trwalo to moze dwie minuty i pomysl zostal na etapie roboczym jak inne. Ja zapomnialam o tym i dopiero pod koniec mojego pobytu, gdy poprosilam, abym mogla jednego dnia skonczyc wczesniej, uswiadomili mnie, ze moglam sobie wychodzic wczesniej co srode. Ale, że z tego nie korzystalam...

Innym razem zrobili mi straszna awanture (praktycznie z grozba o spakowanie moich walizek i wystawienie za brame), kiedy w moj wolny dzien wrocilam do domu o 11 rano, wysylajac im wczesniej w nocy smsa w razie czego, ze bede spala u przyjaciol i zeby sie nie martwili. Nie interesowalo ich wytlumaczenie, ze zostalam, aby sie zajac przyjaciolka, ktora sie zle czula (ta, ktora pojechala ze mna wczesniej do szpitala). Zrobili mi straszna akcje, twierdzac, ze nie moge robic co chce i ze mam wracac ostatnim autobusem, mimo iz, tak na prawde au pair rownie dobrze moze wrocic do domu w niedziele wieczorem. To byl straszny dzien. Zwlaszcza, ze od czasu powrotu z naszego wyjazdu nad morze strasznie sie pilnowalam ze wszystkim, aby nie zrobic zadnej glupiej wpadki (ktore jednak sie zdarzaly), bledu, czegos nie zrobic zle, nie podpasc bo bardzo mi to zaraz wytykali. Najlepsze bylo to, ze w poniedzialek rano Sofia w kuchni oznajmila, ze jesli chce, to ona mi nie zabrania i moge spedzic caly weekend poza domem, z przyjaciolmi, tylko abym jej wyslala smsa, ze wszystko ok. Tak tez zamierzalam zrobić. Tylko, hmm.. czy nie o to prawie wyrzucili mnie dzien wczesniej?

To jest tylko kilka przykladow, a wiele bylo dziwnych sytuacji majacych sens tylko w danym kontekscie, albo innych, o ktorych juz nie ma sensu wspominac, ale mozecie sobie wyobrazic, ze czasem atmosfera byla napieta. Radosc mi spora sprawial natomiast fakt, ze z kazdym dniem, dzieci sie do mnie przekonywaly bardziej i o dziwo, zaczely okazywac jako takie oznaki na swoj sposob wyznawanej milosci do au pair.

W ostatnim tygodniu Marta po uslyszeniu, ze bede z nimi jeszcze tylko tydzien (we wtorek mialam wracac do Polski), przemienila sie w cudowna dziewczynke. Przytulala sie do mnie, chciala bawic, budzila rano, dawala buziaki na dobranoc. Na prawde widzialam, ze chciala spedzic ten ostatni czas ze mna na maksa. Pod wzgledem kontaktu z dziecmi byl to na prawde dobry tydzien, jednak to w tym tygodniu zdecydowalam, ze wyprowadzam sie z domu kilka dni wczesniej.

Jakie inne powody mna kierowaly, co sie wydarzylo z hostami pod koniec mojej wizyty w Hiszpanii, oraz gdzie sie podzialam przez moje ostatnie dni w Madrycie, opowiem w nastepnym poscie, za ktorego pisanie zabieram sie w tej chwili.

Mam jednak nadzieje, ze sytuacja, ktora przedstawilam, nie brzmi jak tanie uzalanie sie nad soba i pokazywanie jaka to ja bylam biedna, bo nie o to mi chodzilo i tez niezupelnie tak bylo. Chcialam wam w koncu wyjasnic kilka rzeczy, jednoczesnie powod swojej nieobecnosci na blogu i pokazac jak bylo na prawde. Wiedzcie jednak, ze w momencie, kiedy konczylam prace, naprawde zaczynalo sie moje zycie. I byl to tak cudowny czas, ze mimo wszelkich przykrosci, czy zlych doswiadczen, ktore zdecydowanie mnie wzmocnily, moge spokojnie stwierdzic, ze bylo to niesamowite przezycie. Naj naj naj!

Buziaki moi kochani!